Towarzysz członek

– Panie redaktorze, a kiedy się panu lepiej pisało, w PRL czy teraz? – zapytała mnie we czwartek, 17 bm., pewna czytelniczka na spotkaniu w Bibliotece Miejskiej w Lędzinie (raz do roku staram się być w jakiejś bibliotece). – W PRL – odpowiedziałem – pisało się łatwiej, bo wtedy było wiadomo co wolno, a czego nie wolno, i cała sztuka polegała na tym, jak balansować na tej granicy.

A dzisiaj ludzie wypisują rzeczy, jakie wtedy były nie do pomyślenia. Na przykład na czołowym miejscu w „Dzienniku” (17 bm.) ukazały się listy gończe – fotografie pięciorga ministrów ściganych jako „Kandydaci do dymisji”. Pod każdą fotografią paragraf, z jakiego dana osoba jest ścigana: Barbara Kudrycka – naraziła się kadrze profesorskiej, lobbuje na rzecz prywatnych uczelni. Cezary Grabarczyk – pierwszy kandydat do dymisji, inwestycje drogowe mocno opóźnione. Katarzyna Hall – nie konsultuje się z zapleczem politycznym, wywołała wojnę o lektury. Bogdan Klich – nadaktywny medialnie, brak nadzoru nad armią. Maciej Nowicki – bierny i bezradny.

W PRL takie sensacje były w mediach niemożliwe. Nawet usiłowanie publikacji jednej plotki o jednym ministrze groziło śmiercią lub kalectwem. Owszem, szeptano, o tym, że Moczar słabnie, a Grabski idzie w górę (lub odwrotnie), był to ulubiony temat aktywu, szpiegów i kremlinologów, ale w prasie – cicho, sza. Byłem więc bardzo zainteresowany, skąd „Dziennik” wie, kto jest u Tuska na wylocie? „Gazeta” się nie krępuje i sypie swoje źródła jedno po drugim. Oto po kolei źródła, na które powołuje się gazeta: „…mówi jeden z polityków PO”, „…opowiada nam członek kierownictwa PO”, „…komentuje polityk PO”, ”tłumaczy członek władz PO”, „…twierdzi doświadczony polityk PSL”, „doradca premiera załamuje ręce”, „…komentuje osoba z otoczenia Tuska”, „…opowiada poseł PO”, i na koniec „opowiada polityk PO”. To są WSZYSTKIE źródła, na które powołuje się trójka autorów, bo artykuły podpisane są aż przez trójcę dziennikarzy, na czele z Piotrem Zarembą – czołowym komentatorem pisma. Ileż ci autorzy musieli się nachodzić – od członka do doradcy, i od osoby z otoczenia do doświadczonego członka. I ani jedna osoba nie dała nazwiska.

Dlatego odpowiedziałem, że łatwiej pisało się w PRL. Towarzysz członek zawsze miał nazwisko, na które trzeba było się powołać. Czasami wystarczył nawet zastępca członka.