Żeby Londyn był Londynem

Drogie Blogowisko, melduję się z powrotem na naszym forum. Milczałem przez tydzień, gdyż po śmierci Mieczysława Rakowskiego nie chciałem pisać o byle czym, wolałem pomilczeć. Inaczej musiałbym się wdawać w polemiki z ludźmi złej woli lub ignorantami, jak ten, który w sobotnim „Dzienniku” potrzebował aż kolumny druku, żeby wykazać (?), że „Polityka” Rakowskiego nie była niczym specjalnym, tylko tubą reżimu. Tak wygląda uczciwe, kompetentne dziennikarstwo wolne od postkomunistycznych złogów.

Zamiast tego udałem się na tydzień do Londynu, i nie żałuję. Mam tremę, kiedy to piszę, gdyż setki tysięcy rodaków wiedzą dziś o tym mieście więcej niż ja. Ale „I’ll try my best”. Londyn – za mojej młodości siedziba reakcyjnej emigracji i stolica kolonialnego imperium – dziś stał się drugim domem dla tysięcy Polaków. Nie wiadomo ilu dokładnie, ale podobno pod względem liczebności nasi rodacy zajmują drugie miejsce po Hindusach.

Pierwsze, co mnie uderzyło, kiedy przyjechałem, to czerwone maki w klapach garniturów, na płaszczach, na ekranach TV, w gazetach, pod pomnikami i na maskach samochodów – a wszystko to z okazji 80. rocznicy zakończenia I wojny  światowej. Obchody zakrojone były na ogromną skalę, niektóre gazety przynosiły specjalne dodatki, np. „The Times” codziennie przez tydzień dołączał inną broszurę na temat The Great War, bo Anglicy „wielką” nazywają I wojnę, kiedy ponieśli największe straty w swojej – bądź co bądź długiej – historii. Kiedy byłem dzieckiem, zadałem mojemu wujkowi dziecinne pytanie: Kto ma starszą historię – Anglicy czy Niemcy? – Kiedy Anglicy mieli już parlament, Niemcy żyli hordami – brzmiała odpowiedź.

Także londyńska Polonia wniosła swój wkład w obchody, bo przecież koniec wojny to narodziny Niepodległej – była msza, pochód i przyjęcie w ambasadzie, które zaszczyciła nawet osobiście pani Irena Andersowa. I ja tam byłem, miód i wino piłem…

Po drodze zatrzymałem się pod pomnikiem premiera Sikorskiego, który stoi przed ambasadą, i przeprosiłem go za zbliżającą się ekshumację – moim zdaniem niepotrzebną. Nie mogę pojąć jak najwyższe autorytety państwowe i kościelne mogły na nią wyrazić zgodę. Przecież ekshumacja nie zakończy sporów, zwolennicy żadnej z hipotez (robota sowiecka, brytyjska, nieszczęśliwy wypadek) nie złożą broni. Ta ekshumacja to bezsens. Wieść o niej trafiła nawet do „Timesa”, chyba jako curiosum z Polski.

A propos „Timesa”. 15 listopada w londyńskim „Ognisku” (przy którym ogrzewa się Polonia od kilkudziesięciu lat, na której ścianach widnieją portrety wielkich rodaków, gdzie na piętrze duża sala, na parterze – restauracja, a wszystko w klimacie nieco archaicznym), odbył się Salon „Polityki” pod wodzą naszej koleżanki Ewy Winnickiej oraz działaczy Polish Professionals – prężnej organizacji młodej (aczkolwiek była i starsza) polskiej inteligencji. Temat: jak reagować na kalumnie w rodzaju „polskich obozów koncentracyjnych”, jak bronić dobrego imienia Polaków, gdy jest ono szargane. A szargane było niedawno właśnie w dzienniku „The Times”,  gdzie felietonista kulinarny (!) wyrażał się o Polakach per „Polacks” i pisał, że przodkowie dzisiejszej imigracji polskiej zabawiali się zamykaniem i podpalaniem Żydów w synagogach. Zareagowała nie tylko pani ambasador, pisząc list do redakcji (który, acz skrócony, ukazał się na łamach), ale i środowisko Polish Professionals, które zgromadziło 1300 podpisów pod petycją skierowaną do „Times’a”.  Wywiązała się ożywiona, acz niedokończona dyskusja na temat: Ile jest prawdy w stereotypach? W czyim imieniu autor pisał? Komu służą takie publikacje? A Gross? A Jedwabne? Czy warto kruszyć kopie? Jak powinniśmy na to reagować? Jak Brytyjczycy podchodzą do swoich zbrodni w koloniach?

Ale nie po to jechałem do Londynu, żeby dawać odpór, tylko żeby zobaczyć „ile Londynu w Londynie”. Ku mojej radości, okazuje się że – mimo ogromnych zmian – nadal dużo. Zmienili się przede wszystkim ludzie – chyba nigdzie nie widziałem (stosunkowo) tylu cudzoziemców, co w Londynie – biali i kolorowi, w kwefach i w czadorach, rozmawiają (niektórzy krzyczą)  we wszystkich językach. W British Museum zakwefiona nauczycielka prowadzi lekcję z dziećmi różnych ras, w chińskiej restauracji kelnerka nie rozumie najprostszego pytania. „My English very little” – odpowiada, okazuje się, że jest tu dopiero drugi miesiąc, a jej koleżanka, która nadeszła z odsieczą – już pół roku. Mówią, że są studentkami i pracują „part-time”. W hiszpańskiej restauracji na Charlotte Street (pyszne mule!) niektórzy „Hiszpanie” nie mówią po hiszpańsku. W hotelu assistant manager jest czarny jak heban, ale podłoga skrzypi tak samo jak dwadzieścia lat temu.

Wiele muzeów, na czele z British, Victoria & Albert oraz Tate Britain  jest nadal bezpłatnych. Chodziłem aż do bólu – na starość okazuje się, że przy zwiedzaniu (podobnie jak w pracy ambasadora) najważniejszy jest zdrowy kręgosłup. W Tate miałem też romantyczną randkę z moimi przyjaciółmi – Zygmuntem i Izą Krauzami. Przyjechali na koncerty z okazji 70-lecia Zygmunta! (Z tego powodu zabrakło go na koncercie jubileuszowym w Filharmonii Narodowej). Jeszcze przed wyjazdem,  w Warszawie, umówiliśmy się na spotkanie w Tate, żeby wspólnie kontemplować Turnera. Ku naszemu zdziwieniu, w długim hallu Tate, odbywały się normalne biegi. Ludzie, w strojach sportowych,  ścigali się po korytarzu jak gdyby dla ożywienia sędziwego gmachu. W British Museum nastąpiła przebudowa, o której nie miałem pojęcia. W muzeach – i to chciałem odnotować – moc wycieczek szkolnych. Dzieci nie starsze od naszych pierwszaków, siedzą na podłodze i masowo uczą się sztuki. Przyglądałem się z zazdrością.

Wielkie muzea są dla młodych i zdrowych, dla starszych są małe muzea prywatne, np. mieszcząca się w dwóch niewielkich domkach kolekcja znanego architekta, Johna Soane’a przy parku Lincoln’s Inn Fields (piękna jesień, kolorowe liście). Soane (projektował m.in. siedzibę Bank of England, wiele jego rysunków i makiet jest wystawionych w tym muzeum), kolekcjonował nie tylko malarstwo, ale i rzeźbę, w tym bezcenne skarby kultury starożytnej. A wszystko w dwóch ciasnych domkach własnego projektu, gdzie na schodach z trudem mogą się minąć dwie osoby i jeszcze muszą uważać, żeby nie strącić żadnego popiersia. Do końca II wojny było to muzeum prywatne, potem 70 proc. kosztów wzięło na siebie państwo. Po wojnie rządzili socjaliści (Anglicy okazali się niewdzięczni i odstawili Churchilla), którzy nie skąpili wydatków na kulturę. Podobnie postąpili w stosunku do Wallace Collection przy Manchester Square. Mieści się ona w okazałym pałacyku, z pięknie zagospodarowanym patio, gdzie pod szklanym dachem znajduje się elegancka restauracja. A na ścianach – Turner (oczywiście nie tylko).

Londyn jawi mi się jako miasto ludzi młodych. Na ulicach – młodzież. W pubach – młodzież.  W muzeach – dzieci.  Starszyzna jak gdyby pochowana. Może dlatego, że Londyn jest siedzibą wielu uczelni. W London School of Economics trafiliśmy na polskich studentów, którzy reklamowali Polish Vodka Party. Gdybym urodził się później, może i ja  popijałbym polską wódkę w LSE zamiast w Leningradzie… Ludzi dorosłych najlepiej spotykać w ich domach. Sławny historyk, z którym przeprowadziłem wywiad dla „Polityki”, mieszka w starej, dostojnej kamienicy z portierem, na Weymouth Street. Inny profesor, autor bestsellerów, spotkał  się ze mną w Patiserie Valerie na Kensigton Church Street.  Znajoma Polka, przyjaciółka Agnieszki Osieckiej, przyjęła nas u siebie, w dzielnicy Chiswick. Wszystko to bardzo angielskie, albo – jak w przypadku naszej znajomej – polskie, emigracyjne. Tatuś: Workuta, Anders, Palestyna, Londyn. 11 lat rozłąki z mamą, która nie dostawała paszportu w PRL, aż wreszcie dotarła do męża, a za nimi  najpierw jedna, potem druga córka, która – jako córka przedwojennego oficera – nie mogła studiować tego, co chciała, system zmarnował jej młodość, ale mimo to dała sobie radę w Anglii.

Nie wszyscy więc i nie wszystko w Londynie zmieniło się na gorsze. Dużo się zmieniło, żeby wszystko pozostało takie same – czerwone budki telefoniczne, z których mało kto korzysta, bo wszyscy rozmawiają przez komórki, piętrowe autobusy, także te do zwiedzania miasta, w których spędziłem dużo czasu, księgarnie i niezliczone puby.  Ludzie są (z pewnymi wyjątkami) życzliwi i uprzejmi, nie tak gburowaci jak u  nas. A media krwawe jak wszędzie – pasjonują się sprawą Baby P. – 17-miesięcznego dziecka zakatowanego na  śmierć przez własnych rodziców. Nic nie sprzedaje się tak dobrze, jak zbrodnia. Jeśli jednak przepuścić pierwszą wiadomość we wszystkich mediach, to pojawia się druga – kryzys. Ale po to nie trzeba było jechać do Londynu, więc wracam do Blogowiczów, a w walizce mam pasjonujące wywiady, które ogłoszę w „Polityce” „in due time”.