Panie Waldorff – pan był zerem

Witam w nowym roku! Czy wyobrażacie Państwo podsumowanie życia Jerzego Waldorffa bez wspomnienia, choćby jednym słowem, że był krytykiem muzycznym? A jednak tak się stało, i to – niestety – w sylwestrowej „Gazecie Wyborczej”. Nie pisałbym o tym, gdyby to był wyjątek, ale – znów niestety – takie nastały czasy, że podobne podsumowywanie ludzi jest na porządku dziennym.

Ale po kolei. Od kiedy przekroczyłem smugę cienia, interesuje mnie, jak młodzi podsumowują starych, albo jak można cudze życie, które trwało kilkadziesiąt lat, streścić i ocenić w kilku słowach. Tylko z tego powodu przeczytałem tekst pt. „Waldorff – człowiek zagadka”, napisany na marginesie biografii znanego krytyka (książka Mariusza Urbanka, „Ostatni baron Peerelu”, Iskry). Ostatecznie, znałem Waldorffa (któż go nie znał?), pisywaliśmy wiele lat do tego samego pisma, wszyscy zmierzamy do tego samego końca, warto przeczytać nekrolog, zanim ukaże się własny.

Doświadczona skądinąd, nie żadna nowicjuszka, dziennikarka „GW”, Katarzyna Surmiak-Domańska, pisze o Waldorffie. Zaczyna od stwierdzenia, że jego dorobek „jest niełatwy do obliczeń”, po czym wylicza plusy i minusy J.W.: „co prawda w 1976. podpisał” list środowiska muzycznego przeciwko zmianom w konstytucji PRL oraz bojkotował telewizję w stanie wojennym, „ale zarazem w latach 30. afiszował się swoją fascynacją Mussolinim i Hitlerem, a w latach 70. Edwardem Gierkiem”. (Cóż za wdzięczne zestawienie Gierka z Hitlerem – brawo!).

Czytamy dalej zestawienie cnót i grzechów Waldorffa. Cnota: W 1982 r. „miał odwagę publicznie nazwać rzecznika rządu Jerzego Urbana łachudrą”. Grzech: „W 1949 r. pokornie napisał paszkwil na księży, którzy nie chcieli współpracować z komunistyczną władzą.” Cnota: zwalczał ciemnogród. Grzech: był antysemitą. Cnota: w czasie wojny niezawodny przyjaciel. Grzech: w czasie pokoju atakował przyzwoitych ludzi dla efektu. Cnota: miał cudowny sposób wypowiadania swoich myśli. Grzech: korzystając z przywilejów załatwił sobie talon na fiata 125p.

„Przyszedł czas, żeby pokazać tę postać bez taryfy ulgowej” – czytamy dalej. Pod koniec recenzji Katarzyna Surmiak-Domańska pisze, że „usilny obiektywizm Urbanka trochę jej przeszkadza”, jego opowieści „brakuje tezy”. Natomiast pani K.S-D tezę znalazła. Jej recenzja jest odwrotnością książki Urbanka. Składa się ona głównie z tezy, że w życiu nie jest ważne co człowiek robił, i jakie były skutki jego działalności, jaka była jego droga, jaką przeszedł ewolucję, tylko co podpisał, co sobie załatwił, jakiej jest orientacji seksualnej oraz politycznej, z kim wypił bruderszaft. I to wystarczy. „To by było na tyle” – jak mawiał Jan Tadeusz Stanisławski.

Proszę sobie wyobrazić, że w całym tym „obliczeniu” dorobku Waldorffa NIE WSPOMINA SIĘ ANI SŁOWEM, ŻE BYŁ KRYTYKIEM MUZYCZNYM, może najbardziej w Polsce znanym w II połowie XX wieku, że podczas okupacji organizował i prowadził koncerty, że napisał ponad 20 książek, zainicjował kilka muzeów, toczył głośne kampanie, np. o wykupienie willi Atma w Zakopanem na muzeum Szymanowskiego, że wreszcie Kościół odmawiał mu pochówku na Powązkach, których był prawdziwym kustoszem i odnowicielem.

Ponieważ w młodości (a może i później – tego nie wiem) Waldorff był antysemitą, trzymałem się od niego z daleka, żeby mu nie sprawiać przykrości swoim towarzystwem, ale na miłość boską, jak można tak spłaszczyć człowieka, sprowadzić go do kilku plusów i minusów, które się wzajemnie znoszą i człowiek zostaje zerem? I co to za bilans, który przemilcza to, co w tym człowieku było najważniejsze – jego działalność jako krytyka i popularyzatora muzyki. Przecież tą metodą plusów i minusów, wedle której wszystko jest jednakowo ważne, każdego można ogolić na zero.

W normalnych czasach, utwór p. Surmiak-Domańskiej byłby curiosum niewartym wzmianki. Mówi on dużo o autorce i mało o bohaterze. A najwięcej mówi o naszych czasach. Po upadku faszyzmu i komunizmu nadeszły czasy, kiedy następne pokolenie (autorka urodziła się w latach 60.) ocenia swoich poprzedników. I jest bardzo surowe. Dla innych. Mistrzynią tego gatunku jest Joanna Siedlecka, nieudana pisarka, której specjalnością stało się stawianie „minusów i minusów” pisarzom bardziej od niej udanym – poczynając od Jerzego Kosińskiego. Tylko w czasach totalnego przewartościowania i zachwiania kryteriów możliwe jest „obliczenie” Waldorffa, z pominięciem tego, co robił. Mania ta, typowa dla prasy prawicowej, która specjalizuje się w odbrązawianiu łże-elity, dotarła widać do „Gazety”. Może dlatego potraktowałem autorkę bez taryfy ulgowej. Sama chciała.

PS. W nowym roku życzę wszystkim blogowiczom jak najwięcej plusów.