Nuda wszędzie – co to będzie?

Życie polityczne nie nabrało jeszcze rumieńców po świętach i niezbyt jest co komentować. O kryzysie gazowym nie będę pisał, bo o tym opiszą wszyscy. Wyskoki posła Palikota (o posłance, która się prostytuuje politycznie) są żałosne, pisałem o tym kilkakrotnie, ale ile można o tym dyskutować? Odwołanie prezesów i wiceprezesów TVP i Polskiego Radia bardzo mi odpowiada, to świetna wiadomość, choć wolałbym, żeby to się dokonało  rękoma innymi niż LPR i Samoobrony. Ale skoro PiS uczynił z nich aktorów medialnej sceny, to nic dziwnego, że teraz grają i mają swoje pięć minut. Panowie Urbański, Czabański, Targalski, Wildstein oraz ich ludzie nie powinni byli stać na czele mediów publicznych. Sprawcą tego nieszczęścia był prezes PiS, który osobiście dobierał prezesów TVP i teraz ma za swoje. Pierwsze decyzje nowego kierownictwa zmierzają do osłabienia  ogromnych wpływów PiS w mediach publicznych i jako takie zasługują na poparcie, choć samo to nowe kierownictwo jak najszybciej powinno ustąpić miejsca  ludziom, którzy górują nad prezesem Farfałem, o co nietrudno.

Na froncie kulturalnym wielkie wydarzenie: 80-lecie Wandy Wiłkomirskiej. Miałem zaszczyt być  na jubileuszu w Filharmonii Narodowej, naszą wspaniałą Wandę znam od ponad 50 lat, byłem na koncercie w 1955 r. z okazji otwarcia odbudowanej Filharmonii, na którym młodziutka Wanda była solistką, a wkrótce poznałem ją jako żonę Rakowskiego. Dzisiejszy koncert jubileuszowy był wspaniały, nie było takiego, od kiedy Artur Rubinstein przyjechał do Polski, cała sala wstała na powitanie wielkiej skrzypaczki, był list od prezydenta i list od ministra Kultury (szkoda, że żaden z nich nie pofatygował się osobiście), ale nie mogę o tym pisać, bo muzyka to domena Doroty Szwarcman. Więc tylko życzenia: Kochana Wando – graj nam po wsze czasy!

Poza tym mamy dobre zjawisko – pojawia się zanik rewolucyjnej czujności,  osłabienie pracy ideologicznej. W pryncypialnej zazwyczaj „Rzeczpospolitej” (9.I) przeczytałem artykulik o wybitnym komiku, Adolfie Dymszy, artykulik tak pochwalny, że śmiałem się do łez. Dowiadujemy się zeń, że popularny ‘Dodek’, to był ‘geniusz’, ‘niedoceniony’, ‘wielki aktor’, ‘mistrz komedii’, ‘polski Chaplin i Buster Keaton’. Po II wojnie światowej ‘odnalazł swoje miejsce w warszawskim Teatrze Syrena, w którym grał aż do emerytury – do 1973 r. Zmarł w 1975 r. Pozostały po nim filmy i anegdoty.

Ciekawe, kto puścił takie bezideowe, obiektywistyczne wspomnienie, w którym nie ma żadnej próby dyskredytacji Dodka: że był aktorem peerelowskim, że szczyt jego kariery miał miejsce w ponurych latach komunizmu, że grał w Teatrze Syrena, który nie uchodził za placówkę opozycyjną, że podczas okupacji… itd. Tylko jakoś tak po prostu: Wielkim komikiem był. I basta! Jakże się to różni od rozmaitych prób dyskredytacji ludzi znacznie bardziej zasłużonych.

Zaniepokojony sięgnąłem do „Wyborczej”, a tam recenzja z „Polskiego słownika pijackiego”, Juliana Tuwima. I znów same komplementy: poeta, ‘genialny tłumacz poezji rosyjskiej’, także twórca ‘niepoważny’, autor ‘Jarmarku rymów’, który – razem z Antonim Słonimskim – uczył Polaków czym jest pure nonsense i humor abstrakcyjny, ‘dokonał dzieła na miarę Linneusza’, wielki bibliofil, autor epokowego słownika pijackiego. „Można czytać bez popijania. I tak zakręci się w głowie…”  – zachęca  autorka.

I znów podsumowanie człowieka, pozbawione rewolucyjnej czujności – nie wspomina, że Tuwim po II wojnie powrócił z emigracji do PRL, że trzymał się lewicy, że był kierownikiem literackim peerelowskiego teatru, że był ‘służalczy’, a nawet popełnił coś o Stalinie. Nie tak wyobrażamy sobie jedynie słuszne biografie Tuwima, Brzechwy czy Słonimskiego. Ten brak czujności można jednak czasami zrozumieć. Autorka, Joanna Szczęsna, sama ma zasługi w opozycji antykomunistycznej, nie musi więc niczego nadrabiać.

Pisałem niedawno (Panie Waldorff, pan był zerem), że dziś usiłuje się ludzi zdyskredytować za sam fakt,  że żyli i tworzyli w PRL, lub popełnili jeden  fałszywy krok, co często widać dopiero dzisiaj. Sprawiedliwość tę wymierzają  niejednokrotnie ludzie, którzy nie zdążyli się zasłużyć w demokratycznej opozycji, albo wręcz byli wtedy za młodzi, żeby wykazać się odwagą. Albo wreszcie tacy, którzy byli w PZPR, komunizowali, potem przeszli ewolucję, i teraz usiłują nadrobić grzechy młodości. Nazwisk nie będę wymieniał.

Nie jest to zresztą  tylko polski fenomen. Dziesięć lat po rewolucji bolszewickiej, w 1927 roku, poeta, który tęsknił do mocnych wrażeń,  pisał: „Trzeba czegoś, co by nami wstrząsnęło i oczyściło atmosferę (niektórzy marzą nawet o wojnie)”. Brytyjski historyk, Orlando Figes, w znakomitej książce „Szepty”, pisze: „Hasło powrotu do metod   z czasów wojny domowej szczególnie pociągało młodszych komunistów – urodzonych w pierwszym i drugim dziesięcioleciu XX wieku – którzy byli zbyt młodzi aby uczestniczyć w rewolucyjnych walkach”. Jeden z nich żalił się, że komsomolcy jego pokolenia, które podczas rewolucji miało dziesięć lat, albo i mniej, „obrażali się na swój los, rozpaczali, że nie zostało nic, czego mogliby dokonać, ponieważ rewolucja się skończyła”, a starsze pokolenie pozostawiło w spadku tylko nudne życie, „pozbawione walki i uniesień”.

Prawie sto lat później, kolejne pokolenie zagrzewa do walki (zgodnie z nauką Stalina, że w miarę budowy nowego systemu walka klasowa się zaostrza) , buntuje się przeciwko pobłażaniu („Nie ma przebacz”), rozlicza, obala, nicuje, dyskredytuje, rozczarowane, że rewolucja wszczęta  przez Jarosława Kaczyńskiego wypaliła się i degeneruje, przybierając postać walki z kryzysem („gospodarka – głupcze!”) i tym podobne banały.
Gdyby nie hunwejbini, można by  umrzeć z nudów.

Roman 56, Kadett, Michał, Jacobsky, Kecaj, Polonia-Sawa – dziękuję za życzenia i za dobre słowo.

Pundit zwraca uwagę – być może słusznie –  że naruszyłem prawa autorskie, fotografując w muzeum i pokazując na blogu prace Andy Warhola. Obiecuję poprawę, całe szczęście, że na ogół w muzeach i tak nie wolno fotografować, a miałem ochotę, zwłaszcza, kiedy oglądałem prace  Koonsa, bo obrazy Klee do fotografowania się nie nadają. A czy nowe budynki i pomniki wolno fotografować i rozpowszechniać, bo to też są dzieła sztuki?

Sympatyk Bywalca pyta w jakich okolicznościach zostałem sfilmowany z PP. Lechem i Marią Kaczyńskimi. Odpowiadam: To było na korytarzu w budynku TVN,  w okolicy wyborów prezydenckich, akurat Państwo K. przychodzili, a ja czekałem na swój udział w programie. Lecha Kaczyńskiego poznałem, kiedy był prezydentem Warszawy i zaszczycił swoją obecnością koncert galowy na zakończenie dorocznego konkursu Pamiętajmy o Osieckiej. Lech Kaczyński wręczył wówczas nagrodę prezydenta miasta i z własnej inicjatywy wziął  nasz skromny koncert oraz konkurs pod skrzydła ratusza, za co mu jesteśmy wdzięczni.