Burza w szklance wody

Każdy kto jest kimś już się wypowiedział w sprawie megaprzecieku Wikileaks. Czas na uwagi marudera. Dla mnie najważniejsza nie jest treść ujawnionych dotychczas dokumentów, ale sam fakt, że możliwe było ich zdobycie, w dodatku tak łatwe i proste. Pod tym względem to jest kompromitacja Stanów Zjednoczonych – kraju najbardziej zaawansowanej technologii. Po prostu nie do wiary! To bardzo groźne, bo jeśli – dajmy na to – jacyś terroryści dobiorą się do dokumentów Pentagonu, to mogą zgotować niezłe piekło.

W porównaniu z tym, sama treść dotychczas ujawnionych depesz nie jest rewelacyjna. Że Stany Zjednoczone pod rządami Obamy wyżej sobie cenią dobre układy z Rosją niż z nami – o tym wiele osób pisało już przedtem, także w Polsce. Że Arabia Saudyjska chętnie by widziała jak Amerykanie ucinają głowę irańskiego smoka – to też było wiadome. A że saudyjskie pieniądze płyną do terrorystów islamskich – można się było spodziewać. Także zgorszenie z powodu określenia kanclerz Merkel jako „teflonowej” nie jest uzasadnione. „Teflonowy” był już Clinton, był Kwaśniewski, „teflonowy” może okazać się Tusk.
Że służby amerykańskie chcą wiedzieć wszystko, nawet na temat ONZ? Stany Zjednoczone nie są tu chyba jedynym wyjątkiem, co ich zresztą nie usprawiedliwia, gdyż od Ameryki ludzie oczekują więcej.

Przecieki Wikileaks stanowią kompromitację dyplomacji amerykańskiej, ale raczej obyczajową niż polityczną. Język niektórych depesz jest syntezą amerykańskiego luzu oraz swobody narzuconej przez media. Kiedy czyta się niektóre przecieki na temat Sarkozy’ego czy Berlusconiego, to jakby człowiek czytał gazetę, lub był w Internecie – ten sam język, ten sam poziom, na styku języka polityków, dyplomatów i mediów. To język klasy politycznej i medialnej. Fakt, że ambasadorowie USA używają go w depeszach, świadczy o pewności siebie, o poczuciu wyższości wobec reszty świata, a nawet o pewnej arogancji. Lekcja skromności na pewno nie zaszkodzi. Nie sądzę jednak, żeby taka była intencja organizatorów całego przedsięwzięcia.

Motywy Wikileaks pozostają niejasne. O co w tym wszystkim chodzi? O kompromitację USA? Jeśli tak – to trudno temu przyklasnąć, gdyż mimo rozmaitych wad i błędów w polityce zagranicznej USA (jak choćby popieranie dyktatur i niezliczone interwencje w Ameryce Łacińskiej, czy napaść na Irak), to dzięki temu państwu świat w znacznej części jest wolny i demokratyczny. Może jest to akt terroryzmu internetowego czy informacyjnego wobec USA? Jeśli tak – to skutek jest wątpliwy, wszyscy sojusznicy poparli Stany Zjednoczone, nikt z powodu przecieków nie zmieni sojuszów ani polityki. Przeciwnie – każdy kraj czuje się teraz zagrożony przez amatorów przecieków.

A może Wikileaks ma inne, bardziej szlachetne zamiary? Może śni im się jakiś świat bez tajemnic? Jeśli tak, to dlaczego nie ujawniają przecieków z innych państw – Rosji, Brazylii, Japonii czy Chin? A może to jest po prostu bezmyślna zabawa zmyślnych szaleńców. Może robią to dla draki? Żeby poprawić swoje samopoczucie? Umocnić swoje ego?

Tak czy owak, jest to forma anarchii, jawne bezprawie ze strony sprawców, a przy okazji kompromitacja supermocarstwa. Zgadzam się z ministrem Sikorskim, że od teraz treść i forma depesz dyplomatycznych będzie bardziej bezbarwna i sztampowa. A nie o to chyba chodziło. Wiele osób jest zaskoczonych, ponieważ wyobrażają sobie, że dyplomaci, ambasadorowie, to jakaś elita, Bóg wie kto. Ale nie zapominajmy, że żyjemy w społeczeństwie masowym, nie ma już arystokracji, pozostały tylko tytuły, za którymi nie stoi żadna ekscelencja. Na pociechę mogę zapewnić, że w Polsce cos takiego jest chyba niemożliwe. Podczas moich kilku lat w dyplomacji z niczym takim się nie zetknąłem.