Komu to służy?

Rzadko chodzę do kina, a już na filmy o tematyce okupacyjnej i holokaustowej szczególnie niechętnie, ze względu na osobiste przeżycia, miałem tego dość w realu, i ze względu na niewspółmierność tego, co się działo, z możliwością pokazania tego w filmie. (Nie byłem np. na filmie Spielberga „Lista Schindlera”). Natomiast recenzje filmowe czytam, gdyż pokazują one stan umysłów, sposób  myślenia naszych współczesnych o przeszłości. Często nie wiedzą, jak było, ale mają w głowie sztampę, kliszę, którą powielają („Polacy to bohaterowie”, „Polacy to szmalcownicy” etc.).

W dzisiejszej „Rz.” (20 stycznia) rzuciła mi się w oczy obszerna, na całą stronę,  recenzja Piotra Zychowicza pod tytułem „Sprawiedliwy wśród szmalcowników”. Już sam tytuł każe się domyślać, że Agnieszka Holland zrobiła film o sprawiedliwym w Sodomie, jeden uczciwy Polak, a dookoła niego szmalcownicy.

Zychowicz najpierw wymienia pięć zalet, a potem pięć „wpadek” w filmie „W ciemności”. Niektóre z tych „wpadek” więcej mówią o autorze recenzji niż o Agnieszce Holland.  Pierwszy minus filmu to „antykatolickie fobie. Największym, wręcz OBURZAJĄCYM (wszystkie podkreślenia – Pass.), mankamentem filmu są jego nachalne wątki antykatolickie”. Zychowicz opisuje fragment filmu, w którym grupa ukrywających się Żydów ukrywa się w podziemiach kościoła, jedna z kobiet rodzi dziecko w czasie, gdy w kościele odbywa się msza. Matka dusi dziecko. „Wniosek może być tylko jeden – gdyby zgromadzeni na górze wierni przypadkiem usłyszeli płacz niemowlaka, natychmiast przerwaliby mszę i zbiegli do piwnicy, żeby rozszarpać Żydów na strzępy. Scenę te uważam nie tylko za nieprawdziwą, ale wręcz na SKANDALICZNĄ”.

Po tej opinii następuje insynuacja autora: „(Ta scena) „na pewno za to spodoba się znanym z ‘sympatii’ do Kościoła hollywoodzkim krytykom. I Holland ‘zapunktuje’”. Ja uważam tę opinię za nadużycie. Po pierwsze, jest to scena symboliczna, ilustrująca dwa tysiące lat  stosunku katolicyzmu do Żydów. Po drugie, i tu jest nadużycie Zychowicza, nie chodzi o to, że wszyscy uczestnicy mszy zbiegliby rozszarpać Żydów na strzępy – wystarczyłby JEDEN cichy donosiciel. Niekonieczne było spędzenie wszystkich Żydów do szopy w Jedwabnem, wystarczyłaby jedna czarna owca, a chyba nawet katolicy nie składają się z samych aniołów.

Druga słabość filmu, wg red. Zychowicza, to „Naród bez elit”. Groteskowe – zdaniem publicysty – wykrzywione przedstawienie narodu polskiego. O ile Żydzi z ‘W ciemności’ są ludźmi wysokiej kultury i dobrych manier, oczytanymi,  a nawet mającymi tytuły naukowe, to wszyscy Polacy są przedstawicielami warstw niższych. (…) Holland nie pokazała ani jednego polskiego inteligenta czy przedstawiciela podziemia niepodległościowego.”

Spojrzenie Piotra Zychowicza na film Agnieszki Holland przypomina mi do złudzenia kryteria, przy pomocy których władze PRL oceniały dzieła sztuki: Czy jest odpowiednio pokazana przodująca rola klasy robotniczej, przewodnia rola partii, wsteczna rola kapitalistów i obszarników, czy jest negatywnie pokazany imperializm amerykański i dość zachwytu dla ZSRR, czy Gwardia Ludowa wypada lepiej niż Armia Krajowa itd. itp . Takim wymaganiom nie sposób było sprostać, bo utwór, który uwzględniał wszystkie te czynniki we „właściwych” dla danego etapu proporcjach, nadawał się na śmieci. (Patrz los „Popiołu i diamentu”). Broniąc dobrego wizerunku Polaka i katolika, dziennikarz „Rz” zamawia u Agnieszki Holland film propagandowy.

Ba, w dodatku pozwala sobie pan Zychowicz na insynuacje wobec artystki. Insynuacja pierwsza: „Fakt, że tematem filmu jest szmalcownictwo, niósł ze sobą spore ryzyko, że ZNAJĄC ŚWIATOPOGLĄD TWÓRCZYNI – dla polskiego widza film może być denerwujący.” Co takiego denerwującego jest w światopoglądzie Agnieszki Holland, autor nie wyjaśnia. Równie dobrze można by napisać, że znając światopogląd Piotra Zychowicza, jego recenzja musi być denerwująca. Po co takie insynuacje?

Druga insynuacja dotyczy kalkulacji Agnieszki Holland: scena w kościele „spodoba się znanym z ‘sympatii’ do Kościoła hollywoodzkim krytykom” i Holland „zapunktuje”. Ciekawe, do czego autor pije? Czy do tego, że Hollywood jest opanowane nie przez ten Kościół, który jest bliski autorowi?  „Podjęcie tematu Holokaustu gwarantuje twórcom, że na festiwalach posypią się na nich nagrody, dystrybutorzy będą kopie ich filmów, a krytycy będą pisać kolejne bezkrytyczne recenzje”.

Na szczęście znalazł się jeden krytyk nieprzekupny. Omówił zalety i słabości filmu, więc możemy jego opinię przyjąć za dobrą monetę. Tyle, że jest to moneta fałszywa. Piotr Zychowicz czeka na film, którego żaden szanujący się artysta nie nakręci. No, może Bohdan Poręba.

***

„Passa” – opowieść biograficzna Daniela Passenta. Rozmawia Jan Ordyński.
Wydawnictwo Czerwone i Czarne, 2012

Spacer przez całe życie zaczyna się od wstrząsającego opisu dzieciństwa: żydowskie dziecko przechowywane podczas wojny w „szafie” u polskiej rodziny.  I paradoks: jego rodzice zostali zadenuncjonowani przez Polaków i zamordowani przez Niemców. Nikt nie wie, gdzie i kiedy. Passent mówi Janowi Ordyńskiemu: Dzieciństwo mam amputowane. Od najmłodszych lat byłem pogodzony z tym, że nie mam Rodziców, a właściwie, że oni nie żyją, nie istnieją, że ich nawet nie pamiętam, że nie mam żadnej fotografii Matki i tylko jedno zdjęcie Ojca, które odzyskałem już jako człowiek dorosły, w Paryżu.

Gdy kończy się wojenny koszmar, Daniel Passent trafia do rodziny Jakuba i Anny Prawinów. Z nimi spędza kilka lat w Berlinie, gdzie Jakub Prawin został szefem Polskiej Misji Wojskowej. Passent mówi: Nie będę się rozwodził nad tym, co oznacza strata rodziców – dla nich, zadenuncjowanych i zamordowanych w wieku trzydziestu kilku lat, ani dla mnie, bo takich było wielu i na ten temat istnieje ogromna literatura. Chcę natomiast opowiedzieć o Prawinach, którzy mnie wychowali. Spośród wszystkich ludzi, jakich spotkałem w życiu, Prawin wywarł na mnie największy wpływ, i tak było do lat 70., kiedy poznałem Agnieszkę Osiecką.

I zaczyna się w życiu Passenta dobra passa. Świetne wykształcenie, światowe życie, ciekawe spotkania. O tym wszystkim opowiada z właściwą dla siebie swadą i autoironią.

Książka jest pełna anegdot o ludziach, z którymi Passent pracował, przyjaźnił się, spotykał. A było ich morze: od wielkich polityków, po pisarzy, artystów, sportowców.  Jest też szczerym rozliczeniem z życia: przyznaniem się do pewnych błędów, ale też obroną wyborów moralnych. W biografiach wydawanych w Polsce nie było jeszcze tak szczerego rozliczenia.

To niezwykły zapis niezwykłej biografii. Świadectwo czasów i ludzi, którzy są ważni w życiu Daniela Passenta, ale też tworzyli polską, i nie tylko polską powojenną historię. Jest też wielkim ukłonem w stronę „Polityki”, która dla Passenta była przez długi czas drugim domem.

Tak o książce mówi sam Passent: Kiedy pięć lat temu urodził się mój wnuk, Kubuś, rozpłakałem się ze szczęścia. Dostałem od życia wszystko. Pora na rachunek. W gazetach pełno jest ludzi, którzy wystawiają rachunki innym. Własnych nie regulują. Ja uważam, że czas się pakować. Od pewnego czasu Agnieszka Osiecka miała w swoim pokoju małe zielone pudełko, a w nim najważniejsze dokumenty – metrykę urodzenia, zaświadczenie z banku, akt własności mieszkania. Ta książka to moje zielone pudełko.

Książka jest dostępna w SKLEPIE POLITYKI.