Z Gowinem na karku

Miała być lekcja demokracji partyjnej, przejaw postawy obywatelskiej, pokaz siły Platformy, ćwiczenie z debaty programowej i szlachetnej rywalizacji, wzmocnienie pozycji Donalda Tuska dzięki bezpośrednim wyborom, „uporządkowanie sytuacji” w partii, zakończenie konfliktów wewnętrznych, żeby skupić się na rządzeniu krajem. A jak jest?

Demokracja partyjna okazała się ryzykowną improwizacją. Decydując się (za namową Tuska) na bezpośredni wybór przewodniczącego, nie wzięto pod uwagę jak daleko posunie się Jarosław Gowin (i ewentualni  inni rywale w przyszłości). Gowin dał przykład kampanii niszczącej, bez pardonu atakował Tuska za „sprzeniewierzenie” się ideałom Platformy, ostro krytykował władze partii i rząd. Jarosław Kaczyński musiał go słuchać z rozkoszą. Mimo demokracji, program Gowina (wolność gospodarcza + tradycyjne, polskie wartości) nie stał się przedmiotem dyskusji, gdyż kampania nie miała charakteru programowego. Donald Tusk nie podjął dyskusji. Inni milczeli. Taka demokracja to świetny argument dla liderów innych partii, żeby nie organizować podobnych wyborów. – Oto jak wygląda „demokracja partyjna” á la Platforma – mogą powiedzieć.

Miał być pokaz postawy obywatelskiej – zamiast tego otrzymaliśmy pokaz bierności. Frekwencja była rozczarowująca. Jak taka Platforma będzie w stanie zachęcić swoich zwolenników, żeby wzięli udział w kolejnych, tym razem „prawdziwych” wyborach? Ponad 7 proc. głosów nieważnych to też nie jest powód do chwały Donalda Tuska – raczej Grzegorza Schetyny.

Miał być pokaz siły Platformy. Zamiast tego PO jawi się jako partia bezwładna, bierna, bez temperamentu, żeby nie powiedzieć bez życia. Na tym tle „silny, zwarty i gotowy” PiS tylko zyskuje.

Miało być ćwiczenie z debaty programowej i szlachetnej rywalizacji. Do debaty (dosłownie i w przenośni) nie doszło. Rywalizacja szlachetna nie była, ze strony Gowina wyczuwało się wręcz wrogość wobec Tuska, a ze strony premiera – lekceważenie rywala.  Na tle nieco ugrzecznionych  prawyborów Komorowski – Sikorski, kampania Gowin – Tusk przypominała raczej pojedynek liderów dwóch wrogich obozów.

Wbrew rachubom Donalda Tuska, że dzięki bezpośrednim wyborom jego pozycja się umocni, stało się inaczej. Owszem, Tusk uzyskał bardzo silny mandat, zwłaszcza jak na polityka, który od lat stoi na czele partii, ale nadspodziewanie dobry wynik Gowina wiąże mu ręce. Gowin triumfuje, czuje się zwycięzcą i się z tym obnosi. Nawet jeśli głosowali na niego nie tylko jego zwolennicy, ale i różnej maści przeciwnicy Tuska – Gowin ma powody do satysfakcji. Nie ukrywa tego. Nie pojawił się obok rywala na ogłoszeniu wyników, nie zatelefonował z gratulacjami, na konferencji prasowej drwił z Tuska, kwestionował wynik wyborów dowodząc, że premier ma mniej niż 40 proc poparcia w swojej partii. Gowin zachowuje się hardo i mimo przegranych wyborów nie cofa się ani o krok.

Pozycja przewodniczącego PO nie jest dziś mocniejsza niż przed wyborami. Problem Gowina  pozostał – ani go wyrzucić, ani z nim współpracować, bo Gowin stawia warunki, jak gdyby to on uzyskał 80 proc. poparcia. Jak ktoś trafnie zauważył, Gowin zachowuje się jak koalicjant, który będzie recenzował każdy krok Tuska oraz rządu i zajmował stanowisko sprawa po sprawie. Tusk nie może na niego liczyć. Gowin nie daje mu żadnego kredytu. Kiedy obaj panowie wyciągają ku sobie ręce do współpracy, to chyba nikt nie traktuje tego poważnie.

Miało być uporządkowanie sytuacji w Platformie – zamiast tego jest chaos i dezorientacja. Nadal są trzej królowie – Schetyna, Gowin i Tusk. Miał być  koniec konfliktów wewnątrz partii i skupienie na pracy rządu, ale nie udało się. Chyba coraz mniej osób wierzy, że z Gowinem na karku Donald Tusk i Platforma rozwiążą swoje problemy i zerwą się do lotu.