Kac po Majdanie

W Polsce, a może i szerzej – na Zachodzie – panuje kac po Majdanie. Najpierw panowała euforia, dzielny naród ukraiński zwrócił się ku Zachodowi, pogonił uległego wobec Rosji prezydenta, obalał zmurszały system postsowiecki. Ostatni wielki owoc z postsowieckiego sadu – od Estonii po Gruzję – spadał prosto w objęcia Unii Europejskiej i NATO. Perła w koronie rosyjskiej strefy wpływów, tzw. bliskiej zagranicy, wypadała z orbity Kremla.

Putin poniżony, Rosja upokorzona, niech żyje wolna Ukraina. W Polsce panowała euforia, w myśl zasady, że im gorzej dla Rosji, tym lepiej dla Polski. Byliśmy liczącym się partnerem, architektami polityki wschodniej Unii, dyktowaliśmy warunki gry.

Wkrótce nastąpiło otrzeźwienie. Putin nie zamierzał biernie patrzeć, jak dopełnia się to, co uważa za najgorsze, czyli rozpad już nie tylko ZSRR, ale jego planu utworzenia z resztek po imperium unii euro-azjatyckiej, od Kazachstanu po Kijów. Co prawda Kijów i zachodni przyjaciele wolnej Ukrainy mówili: „nie oddamy ani guzika”, ale Putin się tym nie przejął, widząc, że ma atuty w ręku, a Zachód nie zechce nadstawiać karku za Krym ani nawet za Donbas. Zielone ludziki, przysłane i uzbrojone przez Moskwę, do spółki z separatystami i przy poparciu przynajmniej części ludności rosyjskiej – gładko zaanektowały Krym i zapanowały nad południowo-wschodnią częścią Ukrainy.

Dzisiaj, zaledwie kilka miesięcy po tamtych wydarzeniach, okazuje się, że zwrot Krymu pozostaje w strefie marzeń, integralność terytorialna Ukrainy stoi pod znakiem zapytania, wszyscy się zastanawiają, czy Putin przegrał (ponieważ liczył na wybuch ogólnonarodowego powstania), czy zadowoli się jakąś formą „federalizacji” (czytaj: wyrwania spod wpływów Kijowa), czy też pójdzie dalej na Zachód, ponieważ straszy, że połknięcie Polski czy republik bałtyckich to dla niego małe piwo.

Poparcie dla polityki Putina w Rosji jest ogromne. Dzisiaj amerykański politolog Alexander Motyl mówi „Gazecie”: „Niech sobie Rosjanie zabiorą Donbas”, to najbardziej reakcyjna część kraju, tylko kula u nogi wolnej, demokratycznej, prozachodniej Ukrainy.

Z kolei rosyjski politolog Nikołaj Pietrow mówi POLITYCE, że rozszerzenie NATO pod same granice Rosji to był błąd, „samospełniająca się prognoza, która doprowadziła do tego, że ryzyko konfliktu jest dzisiaj dużo wyższe niż wtedy”, kiedy rozpadał się Układ Warszawski. W każdym razie Polska i kraje wschodniej rubieży NATO czują się dziś mniej bezpieczne.

Co prawda zachodni specjaliści – od Timothy’ego Gartona Asha po marszałka Bogdana Borusewicza – uważają, że Zachód, w tym Polska, powinien sprzedawać Ukrainie broń, ale to już zupełnie co innego niż niedawne, entuzjastyczne wsparcie dla Majdanu i Ukrainy.

Pozycja Polski w sprawie Ukrainy uległa osłabieniu, Francja, Niemcy, Rosja i Ukraina dogadują się bez nas, a ostatnie ruchy kadrowe są aż nadto wymowne: Radosław Sikorski, jeden z architektów polityki wschodniej, został marszałkiem, ale… Sejmu, natomiast Tomasz Siemoniak, minister obrony, został wicepremierem. Dyplomacja zawiodła – czas na wojsko.