Podwyżki? Od nowej kadencji

Sytuacja, kiedy władza sama sobie podnosi wynagrodzenia, zawsze będzie budziła sprzeciw. Nie jest zręcznie ustalać zarobki sobie, a także np. małżonce prezydenta, która jest różnie oceniana. Inflacja, pandemia – różne względy powodują, że obecna podwyżka jest krytykowana.

Jest uzasadniona, ponieważ ludzie, od których wymaga się wysokich kwalifikacji i odpowiedzialności, muszą być odpowiednio wynagradzani, w przeciwnym wypadku nie będą chcieli pracować w administracji państwowej i w samorządach. Niektórzy jeszcze trwają, ale ich cierpliwość się kończy. Mówi się, że posłowie PiS sarkają, więc prezes kupuje spokój we własnych szeregach. Żadna chwila nie jest odpowiednia, żeby podnosić wynagrodzenia władzy, zwłaszcza TEJ władzy (ale także opozycji oraz byłym prezydentom).

Jeżeli żadna chwila nie jest odpowiednia, żeby podjąć decyzję, to proponuję rozdzielić decyzję od momentu jej podjęcia. Zamiast złości, że mało widoczna pierwsza dama ma otrzymywać wysoką pensję, że więcej niż dotychczas będą zarabiać np. panowie Ziobro, Wałęsa, pani Senyszyn czy Janusz Kowalski, lepiej, żeby rozporządzenie i ustawa weszły w życie od następnej kadencji. W ten sposób uniknęłoby się przynajmniej części zarzutów, że np. prezes Kaczyński za publiczne pieniądze kupuje sobie spokój we własnej partii. Niektóre wątpliwości są na pewno uzasadnione. Dlatego Kaczyński, Morawiecki i Duda wprowadzają podwyżki tylnymi drzwiami – nie przez Sejm (a nuż odrzuci), tylko przez premiera i prezydenta. I potem się dziwią, że podwyżka wywołuje kwasy.

Zamiast chyłkiem należało ustalić podwyżkę tak, jak na to zasługuje – po debacie w parlamencie i począwszy od następnej kadencji! Tymczasem rządzący przerzucili odpowiedzialność na bezpośrednio zainteresowanych, czyli beneficjentów pozycji. Pozostaje im „gest Borowskiego” – szlachetny, ale ilu mamy sprawiedliwych?