Deutsche Wirtschaft

Drodzy Blogowicze, w Polsce Ludowej istniała tzw. publicystyka interwencyjna. Polegała ona na tym, że dziennikarz opisywał dziurę w moście, albo brak chleba w sklepach w  poświąteczny poniedziałek, i opisywał to („interweniował”) w gazecie, żeby coś zaradzić. Pozwólcie, że opiszę sceny hotelowe w południowej Bawarii (czy ktoś pamięta do jakiego filmu to jest aluzja?).

Przed wyjazdem wyszukujemy w Internecie hotel w pobliżu kliniki, w której mamy spotkanie. Miejsca są tylko w hotelu Alpejskim. Zapytujemy e-mailem , czy hotel jest blisko kliniki? – Blisko. – pada odpowiedź. – Czy jest pokój 1-osobowy? – Nie ma, może być „dwójka” po niższej cenie, do wykorzystania przez jedną osobę. – OK, proszę o rezerwację. – Ma pan rezerwacje nr 9876. Czekamy. – Jak dostanę się do hotelu z lotniska? – Hotel mieści się 18 km od Salzburga. Za opłatą wyślemy po pana samochód, transfer kosztuje… – Trudno, zgoda – godzę się zrezygnowany.

Nadchodzi godzina „0”. Na lotnisku w Salzburgu żaden samochód z Alpejskiego nie czeka. Jak tam dojechać? – pytam w informacji. Uprzejmy urzędnik na lotnisku znajduje połączenie dwoma autobusami z przesiadką, w sumie ok. 3 godzin i wręcza mi wydruk z komputera, na nim numery autobusów, rozkład jazdy etc. Żeby było tanio, mijam rząd kuszących taksówek, i czekam na autobus. (Oszczędność dla redakcji 30 Euro). Przed nami prawie godzina jazdy na trasie Salzburg – Berchtesgaden. Trasa piękna, cały czas mam nos przyklejony do szyby. Po drodze mijamy niepostrzeżenie (żadnej kontroli) granice Austria – RFN.  W Berchtesgaden – końcowa stacja autobusu. Godzina czekania na inny. Czekam (po powrocie żona mówi ironicznie „Opaliłeś się, widać, że byłeś w Alpach”). Autobus wysadza mnie ok. kilometra od hotelu, dopiero tam biorę taksówkę, którą z fasonem podjeżdżam pod „Alpejski”.

W recepcji urocza niewiasta w stylu bawarskim, w tradycyjnym stroju ludowym, przeprasza: Kierowca „zapomniał” (tak dosłownie) pojechać na lotnisko. OK., mówię, całe szczęście, że odwiedziny w klinice dozwolone są do wieczora. – Jest jeszcze jeden problem – mówi słodka Bawarka. – ??? – pytam. – Nie ma dla pana pokoju dwuosobowego. Jest „jedynka”, ale tylko na jedną dobę, jutro pana przeprowadzimy. – To świetnie, mówię, że znalazła się „jedynka”.  Czy nie mógłbym pozostać w „jedynce” do końca pobytu, jestem sam i byłoby taniej dla redakcji. – Niestety – mówi szefowa, Starsza Bawarka, z nieodłączną konewką do podlewania kwiatków – od jutra „jedynka” jest zarezerwowana. – No, dobrze – mówię – ale skoro „sprzedała” Pani moją „dwójkę”, to może teraz by mnie Pani  pozostawiła w „jedynce”? – Nie mogłam wyrzucić dzisiaj gości z „dwójki”, tam jedna  pani zachorowała… – broni się Bawarka. – To się każdemu zdarza, a czy ja nie mógłbym „zachorować w jedynce”? – pytam. – Wygląda pan czerstwo – odpowiedziała Starsza Bawarka i na jedną dobę znalazłem się w „jedynce”. (Oszczędność  dla redakcji 25 Euro).  – Coś niedobrze z tą Bawarią – myślę w windzie. Szofer „zapomniał”, rezerwacja „stimmt nich” – zaczynam być podekscytowany.

Po chwili wybieram się do kliniki. W recepcji pytam o drogę. Bawarka wyciąga i rozkłada mapę terytorium pomiędzy Salzburgiem i Innsbruckiem. Niemcy świetnie czytają mapy, nawet rowerzyści jeżdżą z mapą w ręku. Chwilę szuka i pokazuje palcem: „Tu. Tu jest klinika”. – Ale to miało być blisko hotelu! – mówię z wyrzutem. – To jest blisko, samochodem 15 minut – odpowiada. I tak wybrałem się w pierwszą z trzech wędrówek do kliniki (miałem do odbycia trzy rozmowy). Plecak, magnetofon, aparat foto, kasety, zapasowe baterie, notatnik i w drogę. Wesołe jest życie dziennikarza.

Drugiego dnia, po kolejnej wycieczce do kliniki, wracam zziajany do hotelu. Okazało się, że zostałem w międzyczasie wysiedlony z „jedynki”. (Prasa pełna jest rozważań etycznych, przesiedleńcy, Gunther Grass, artykuł w „Die Welt” pt. „Antyniemieckie głosy w Polsce”, a ja tu zawracam głowę drobiazgami.) – Czy mogę poprosić o wodę mineralną? – pytam pokojówki w stroju ludowym. – Woda przysługuje tylko w dniu przyjazdu – odpowiada sympatyczna konewka. – Ależ to jest hotel ****, wody nie ma, lodówki w pokoju nie ma, ani się napić, ani upić – mówię do Bawareczki, ale ona tylko wymachuje konewką i szmatką pucu, pucu…

Minęły dwa dni, jutro o świcie trzeba wracać, więc idę do recepcji zapłacić za hotel. – Jaka szkoda, że pan nie przyszedł trochę wcześniej. Koleżanka, która to zazwyczaj robi,  pracuje do 15-ej, ale spróbujemy, co się da zrobić – mówi Bawareczka i pełna dobrych chęci zasiada do komputera. „Mam prośbę – wtrącam nieśmiało. Czy mogłaby pani nie wliczać jutrzejszego śniadania, bo wyjeżdżam o świcie? – Nie mogę. Możemy panu zostawić dziś wieczorem w pokoju kanapkę i termos z kawą. – Ale ja nie będę rano jadł kanapki i pił zimnej kawy, zjem na lotnisku, albo w samolocie. – To możemy nie robić kanapki, ale śniadanie panu przepadnie…” Kolejny raz daję za wygraną. Ordnung muss sein. Bawarka walczy z komputerem, narzeka, klnie (ale dodaje „pardon”), już, już,  z drukarki ma wyjść rachunek, ale niestety, wychodzi niedobry, moje prywatne grzechy (kawa i inna rozpusta) wydrukowały się na rachunku za pokój. Próbujemy raz jeszcze. „Może przyjdzie pan później?” „-Wrócę z kliniki dopiero wieczorem… Pani już nie będzie…”. Wreszcie: sukces! Mamy rachunek! Hurra! Rzucam okiem na sumę, która mieści się w ustalonych granicach, podpisuję, biorę plecak i marsz do kliniki. „Czy zamówić panu samochód na lotnisko?” – pyta zadowolona z rachunku Bawarka. „Koniecznie –  mówię. Tylko żeby jutro kierowca nie zapomniał”.

Po powrocie, wieczorem, po całym dniu, siadam przy stoliku w barze i zamawiam… herbatę. Barman przynosi mi mój „trunek”, po kilku minutach podchodzi i pyta, czy ja już zapłaciłem za hotel. „Tak” – odpowiadam. A on na to, z pretensją w głosie, że on nic o tym nie wie, trzeba było powiedzieć przy zamawianiu herbaty (!), bo on powinien wiedzieć, że ja za herbatę zapłacę już gotówką, a nie przy regulowaniu rachunku za hotel. „Ważne, żebym ja wiedział” – powiedziałem, przekonany, że ja go na herbatę nie okradnę. Ale kelner pozostawał nieprzekonany i niezadowolony. Jakoś pogodziliśmy się z pomocą 3 Euro, ale ja miałem już nowy problem: Kto mnie obudzi jutro rano o 6-ej? Recepcja – nie, bo już zamknięta (jesteśmy na bawarskiej wsi). Barman – nie, bo idzie do domu. Ale tak się rozczulił, że jednak zostawił kartkę pierwszej osobie, która przyjdzie do pracy rano. Poza tym nastawiłem budzik w swojej „komórce” i  budzik/radio w pokoju hotelowym. Zabezpieczyłem się na trzy sposoby. Mimo to byłem niespokojny, że albo mnie nic nie obudzi, albo taksówkarz znów zapomni i spóźnię się na samolot. Na wszelki wypadek nie spałem od 4.21 rano.

O 5.30 zadzwoniła „komórka”, zadzwoniła pokojówka, włączyło się radio i przyjechał taksówkarz. Wszystko grało! „Co Bawaria – to Bawaria” – pomyślałem. Po powrocie do Warszawy wyciągnąłem rachunek z hotelu, żeby rozliczyć go  w redakcji. Przy bliższej lekturze okazało się, że Bawarka pomyliła się o jeden dzień na własną niekorzyść. A jednak Bawaria schodzi na psy…