„Jedzą, piją, lulki palą”

W ciągu ostatnich 14 miesięcy zabrakło przedstawicieli Polski na kilku ważnych spotkaniach. Najpierw było odłożenie w ostatniej chwili „szczytu weimarskiego” z powodu niedyspozycji zdrowotnej prezydenta. Niektórzy komentatorzy uważali, że prezydentowi zaszkodził gorący kartofel z „Tageszeitung”. Odwołanie udziału w spotkaniu na tak wysokim szczeblu zdarza się bardzo rzadko. Gdyby to był izolowany przypadek, można by go uznać za losowy. Ale później dowiedzieliśmy się, że pani minister Spraw Zagranicznych zatrzymała wyjazdy jednego, czy nawet dwóch swoich zastępców. Następnie gruchnęła wieść, że nikt nie będzie reprezentował Polski na tradycyjnym spotkaniu w Davos, gdzie spotyka się elita rządowa, biznesowa i „okołopolityczna”. Opinia publiczna otrzymała tajemnicze wytłumaczenie, że organizatorzy „nie byli w stanie” przygotować wizyty. Jak to się stało, że Szwajcarzy zawiedli akurat nas – nigdy nie powiedziano. Wiemy tyle samo, co o przyczynach dymisji min. Dorna – nie nasza sprawa, nie musimy wiedzieć.

Z kolei minister Szczygło nie poleciał do Sewilli na konferencję ministrów obrony, ponieważ akurat przejmował resort, i – jak sam powiedział – miał pilniejsze sprawy. Wreszcie w tych dniach, na ważnym spotkaniu w Monachium, dotyczącym strategii i polityki, gdzie kolejny raz spotkał się prezydent Putin z kanclerz Merkel i z sekretarzem Obrony USA – nas nie było. To znaczy byliśmy, ale na poziomie dyrektora departamentu i przewodniczącego komisji sejmowej, którego żaden portier nie dopuści do możnych tego świata. Trudno sobie wyobrazić, że Putin pyta panią Merkel, czy nie wie, gdzie jest ten polski dyrektor, bo szuka go po całym hotelu i nie może go znaleźć. Może poszedł do Pinakoteki? W uzasadnianiu nieobecności ważnego polskiego polityka w Monachium, poseł Kuchciński osiągnął szczyty: lepiej, że nie pojechał – powiedział – bo gdyby usłyszał przemówienie Putina, to musiałby wyjść, trzasnąć drzwiami, albo uderzyć ręką w stół!

Jak wytłumaczyć te spektakularne nieobecności?

Po pierwsze – bracia Kaczyńscy nie ukrywają swojej dezaprobaty dla salonów. Uważają, że to są luksusowe, ale bezużyteczne pokazówki, na których „elita” wymienia uściski, poklepuje (jak to z lubością czynił prezydent Kwaśniewski) po ramieniu, czuli się i migdali. Słowem, „jedzą, piją, lulki palą”. Być może ich absencja zostanie doceniona przez polskich wyborców, którym spodoba się skromność polityków PiS. Wyczuwać nastroje bracia Kaczyńscy umieją.

Po drugie – premier i prezydent sami źle się w takich sytuacjach czują. Podobno im mniejsze grono – tym bardziej są sympatyczni. To politycy kameralni, mistrzowie (zwłaszcza jeden z nich) zakulisowych manewrów i rozgrywek. Źle się czują w świetle jupiterów, kiedy trzeba brylować, w dodatku w obcych językach. Może są po prostu nieśmiali. Mieli premiera Marcinkiewicza, który uwielbiał wielki świat, to się go pozbyli. Będzie mógł brylować w Londynie.

Po trzecie – pp. Kaczyńscy otaczają się ludźmi, którzy do salonów nie pasują, a ci, którym w salonach do twarzy – jak Radosław Sikorski – źle czują się w ich towarzystwie. Zamiast premiera mógłby pojechać wicepremier albo minister Spraw Zagranicznych, ale stanowiska te pełnią już ludzie jakże odmienni od swoich poprzedników – Bartoszewskiego czy Mellera, którzy mogli godnie reprezentować swoich przełożonych.

Po czwarte – pp. Kaczyńscy są bardzo nieufni wobec zagranicy. W Polsce wiedzą wszystko o wszystkich, umieją się poruszać z zamkniętymi oczami, a w razie czego do pomocy mają archiwa i służby. Zagranica to dla nich teren pełen zagadek i zasadzek, gdzie trudno przyjaciół, a łatwo o rozbójników.

Po piąte wreszcie – nie bardzo wiadomo, co nasi przedstawiciele mieliby za granicą powiedzieć. Konstytucja europejska? – Milczymy. Niemcy? – Patrzymy na siebie krzywo. Rosja? – Jesteśmy w klinczu. – Stany Zjednoczone? Większość Polaków chce powrotu naszych chłopców z Iraku, nie chce wyprawy do Afganistanu i nie marzy o tarczy rakietowej – to sytuacja wobec naszego najważniejszego sojusznika niełatwa.

Więc może władze słusznie doszły do wniosku, że jeździć tylko po to, żeby brylować – nie warto.