Lewica walczy o życie

0senysz450.jpg

Fot. Maciej Macierzyński / REPORTER

Spór o religię, jako jeden z przedmiotów nieobowiązkowych na maturze, stanowi świetną okazję dla lewicy, żeby otworzyła usta i przestała się bać. Obrońcy matury z religii pytają obłudnie: O co chodzi – to przecież wolny wybór?! Taki sam jak historia baletu. Jest to zwykłe oszustwo.

Rzecz trzeba widzieć w szerszym kontekście – religia na maturze to kolejny krok w kierunku klerykalizacji. W szkołach publicznych religia (a nie religioznawstwo) jest nauczana za państwowe pieniądze, przez katechetów opłacanych przez państwo, według programów ustalanych przez Kościół, według dokumentów Kościoła, pozytywne oceny z religii są zależne od praktyk religijnych uczniów. Lekcje etyki są fikcją, podobnie jak fikcja są ustalenia, że lekcja religii ma być pierwsza lub ostatnia, żeby dzieci, które nie biorą udziału, nie błąkały się.

Katecheza rozpoczyna się już w przedszkolach publicznych, gdzie rodzice na dorocznej odprawie otrzymują do podpisu odpowiednią deklarację. Symbole religijne wiszą w gmachach państwowych, z Sejmem na czele. Rząd przed nominacją udaje się wspólnie na nabożeństwo. Na jedną tylko świątynię budżet państwa przewidział w przyszłym roku 30 mln zł. Żeby budżet państwa mógł w sposób jawny i zgodny z prawem rzucić tyle na tacę, świątynia zmieniła nazwę, fundacja, która jej patronuje – statut, teraz będzie to centrum muzealne i państwo będzie miało pretekst, żeby łożyć na ten cel. Nie społeczeństwo w formie dobrowolnej składki, nie obywatele w formie podatku kościelnego, ale prosto z budżetu państwa. Dopiero w takim kraju, w którym polityk bierze ślub kościelny z własną żoną i w pierwszych dniach urzędowania jedzie do Watykanu po błogosławieństwo – dopiero w takim kontekście „dopuszczenie” religii do matury nabiera znaczenia.

Gdyby chodziło o historię baletu – nie byłoby problemu. Ale gdyby ktoś chciał pozamieniać wszystkie szkoły publiczne w szkoły baletowe – to byłby problem. Tu nie chodzi o wolność sumienia, o wolność wiary, ale o fundamentalną zasadę rozdziału Kościoła i państwa. W najbardziej może religijnym kraju Północnej Półkuli – tj. w Stanach Zjednoczonych, prezydenci przysięgają co prawda na Biblię, ale jest nie do pomyślenia, by wojskowi pielgrzymowali w mundurach, żeby w publicznej szkole nauczać religii, żeby George W. Bush zawiesił w Owalnym Gabinecie czy na Kapitolu symbol wiary. Sąd Najwyższy zakazał nawet tzw. minuty skupienia przed rozpoczęciem lekcji w szkołach. I nikt poważny nie twierdzi, że religia czy Kościół są w Stanach prześladowane.

Sprawa ta spadła lewicy z nieba. Tymczasem lewica załamuje ręce nad swoją przegraną w wyborach. Największym przegranym w wyborach 21 października nie był bowiem PiS, ale lewica, zepchnięta na margines, a grozi jej dalsza marginalizacja. Polska jest na dobrej (?) drodze do modelu dwupartyjnego, w którym dominują dwie partie prawicowe, narodowo-socjalistyczna i liberalno-kosmopolityczna, Republikanie i Demokraci, a reszta błąka się na marginesie. „Co ma polskie społeczeństwo z tego, że jest 53 posłów lewicy? Nic!” – mówi Józef Pinior, słynny działacz „S”, który na kilka dni przed stanem wojennym uratował majątek organizacji, socjalista, eurodeputowany SdPl.

„Bardzo się obawiam, że Polska będzie krajem bez lewicy” – mówi Pinior w wywiadzie dla „Przeglądu”. Dramat – jego zdaniem – wynika z tego, że w Polsce nie powstała lewicowa partia wywodząca się z „Solidarności”. Partia socjaldemokratyczna wyłoniła się z PZPR, miała poczucie, że jest gorsza („SLD wolno mniej”), miała nieczyste sumienie i nadal się boi. Cofa się w walce o historię, cofa się przed konfrontacja kulturową. „Mamy do czynienia w Polsce z ideologiczną krucjatą prawicy, ze swego rodzaju kolonizacją historii. (…) Pozwoliliśmy prawicy umieścić nas w klatce oprawców, którzy strzelają do robotników, i ludzi odpowiedzialnych za stalinizm.”

Nie wszystkie poglądy wyrażone przez J. Piniora podzielam. Uważa on np., że w 1981 r. Jaruzelski miał inny ruch – mógł spróbować trójprzymierza Kościoła, wojska i „S”, „spróbować ograniczonej demokratyzacji i finlandyzacji”, być może Sowieci by nie weszli. Sądzę, że tak można dywagować 25 lat po fakcie, ale wtedy Jaruzelski był pod ścianą i miał tylko dwa wyjścia.

Nie podzielam także opinii, że wycofanie się Tuska z zapowiedzi podpisania Karty Praw Podstawowych to zdrada. Sądzę, że Tusk musiał wybierać: albo Kartę podpisze i wtedy PiS może uniemożliwić ratyfikację Traktatu (choć nie wiadomo, czy K&K by się na to zdecydowali), co byłoby dla Polski katastrofą, albo wybrać mniejsze zło – czyli odłożyć podpisanie Karty.

Ale poza tym opinie p. Piniora podzielam. Być może porażka lewicy w wyborach doprowadzi do jej przebudzenia. Powinna brać przykład z jednego ze swoich najwybitniejszych myślicieli, prof. Bronisława Łagowskiego, który pisze dosadnie: „Polska na arenie międzynarodowej zachowuje się jak zdemoralizowany szlachciura wynajęty przez magnata, żeby wrzasnął ‘veto!’ i uciekł na Pragę.”, „takiego panoszenia się księży nie ma nigdzie na świecie”, wreszcie – że polski nacjonalizm ma obecnie bardzo ograniczone możliwości przejawiania się. Żydów nie ma, z Niemcami trzeba się mimo wszystko liczyć, a ponieważ patriotyzm wymaga wroga, to pozostaje rusofobia – jogging polskiego nacjonalizmu; „biegnie nie do celu, lecz żeby utrzymać się w dobrej formie i dłużej żyć.”

Jak wynika z tych wypowiedzi – lewica się boi, ale nie cała. A kiedy się walczy o życie – odwaga to ostatnia deska ratunku.