Partnerka prezesa

Pani Le Pen, perła w koronie gości Kaczyńskiego i Morawieckiego w Warszawie, powiedziała m.in. tak: „Można mówić, co się chce, ale Ukraina należy do sfery wpływów Rosji. Próbując naruszyć tę strefę wpływów, tworzy się napięcia, lęki i dochodzi się do sytuacji, jakiej dziś jesteśmy świadkami. A powinniśmy wszyscy razem walczyć z realnym niebezpieczeństwem, jakie wisi nad Europą: islamizmem”.

Wbrew temu, co powiedziała pani Le Pen, w Polsce nie wolno lub raczej nie powinno się mówić, co komu ślina na język przyniesie. Absolutnie nie zgadzamy się na żadną „rosyjską (lub jakąkolwiek inną) strefę wpływów”, bo jeżeli na to pozwolimy, to sami się w niej znajdziemy. Wczoraj Krym, dzisiaj Białoruś, jutro Ukraina i republiki bałtyckie, a pojutrze – Polska. Oto myślenie w kategoriach stref wpływów. Każda kolejna zdobycz, każdy kolejny przyczółek poszerza „strefę wpływów”. System oparty na „strefach wpływów”, koncert mocarstw w XIX w. i kruchy ład po I wojnie światowej – wszystko to nie zapobiegło najpierw pierwszej, a potem drugiej wojnie.

„Strefy wpływów” to nic innego jak dominium lub protektorat, zachęta do nieustannej próby sił i niekończących się napięć. Francji to raczej nie zagraża (chyba, żeby traktować serio antyniemiecką krucjatę, którą zapowiada Kaczyński), ale Polsce jak najbardziej. Coraz więcej jest głosów wzywających Polskę do zadbania o własne bezpieczeństwo, bo 5 tys. żołnierzy USA to jest dobry sygnał i symbol, ale Amerykanie nie będą umierali za Gdańsk czy to pod flagą NATO, czy też gwiaździstą banderą. Jedyne, co nas może uratować, to członkostwo w sojuszu i w Unii Europejskiej (tej „kosmopolitycznej”, czyli w pewnym stopniu sfederowanej) oraz własne odstraszające zdolności obronne á la Finlandia.

Żeby nikomu nie przyszło do głowy testować, jak daleko sięga jego (jej) strefa wpływów. Pani Le Pen powinna się wycofać z tego, co powiedziała. A panom Kaczyńskiemu i Morawieckiemu gratuluję nowej partnerki.