Polskie piekło

Chyba przegapiłem sprawozdania telewizyjne z uroczystego pożegnania Leszka Balcerowicza w Narodowym Banku Polskim, które zaszczyciła wicepremier Zyta Gilowska. Chyba nie dosłyszałem ciepłych słów, jakie wypowiedziała pod adresem odchodzącego prezesa i przewodniczącego Rady Polityki Pieniężnej. Jakoś mi umknęła relacja TVP z audiencji pożegnalnej Leszka Balcerowicza w pałacu prezydenckim. Nie widziałem Jacka Karnowskiego na tle pałacu, w którym państwo Kaczyńscy podejmowali państwa Balcerowiczów herbatką. Oglądałem Fakty i Wiadomości, czytałem gazetę, ale nigdzie nie widziałem listu premiera do odchodzącego prezesa z podziękowaniem za silną złotówkę, niską inflację i malejące bezrobocie. Rozumiem, że to nie są wszystko zasługi jednego człowieka, a także, że nikt nie jest bez skazy, ale co by szkodził taki ładny gest, nawet odrobinę na wyrost?

Zamiast tego – media pełne były gorszącego targu, jaki towarzyszył nominacji nowego prezesa NBP. Kiedy Roman Giertych uzyskał już to, co chciał w zamian za głosy LPR na prezesa Skrzypka (pół miliarda złotych, których przedtem nie było, oraz miejsca dla LPR i Samoobrony w Radzie Nadzorczej TVP), premier Kaczyński dał dowód szczytowej hipokryzji. Powiedział, że zbieżność czasowa nie ma nic wspólnego ze zbieżnością przyczynową, a poparcie LPR i Samoobrony dla kandydata PiS wynika ze zdolności perswazyjnych premiera. Mówił to z uśmieszkiem na ustach, patrząc wprost do kamery, bez żenady. Można zrozumieć, że przy obsadzaniu jednego z ostatnich już ważnych stanowisk jeszcze w państwie nie zawłaszczonych, stosuje się w koalicji parytet i uwzględnia wzajemne korzyści, takie panują w koalicjach obyczaje, ale gdyby chociaż z tego wyłonił się kandydat mocny, którego nominacja jest warta grzechu. Niestety, o zaletach nominata nikt już nie wspomina, liczą się korzyści polityczne.

Nowemu prezesowi (i nam wszystkim) wypada życzyć, żeby się nie potknął. Oglądałem go w rozmowie telewizyjnej i muszę przyznać, że jak na naczelnego kasjera RP ma jedną zaletę: mocne nerwy. Żadna impertynencja dziennikarza, żaden zarzut rzucony w twarz, nie jest w stanie wyprowadzić prezesa Skrzypka z równowagi. Może również nie przestraszy się, kiedy kolejny rząd wyciągnie pistolet i zażąda kasy.

Były też wczoraj dobre wiadomości. Pierwsza to oczyszczenie Małgorzaty Niezabitowskiej z zarzutu o współpracę z SB. To wielkie zwycięstwo tej kruchej kobiety przywraca nadzieję, że „są jeszcze sędziowie w Warszawie”. Niestety, zamiast „są” wypada powiedzieć „byli”, ponieważ sąd lustracyjny odchodzi w przeszłość, formalnie i faktycznie, gdyż o tym, kto był agentem decydują dziś archiwiści i historycy IPN oraz zaprzyjaźnione z nimi media. Nawet zazwyczaj dobrze poinformowany marszałek Borusewicz nie mógł się nadziwić, że teczki wyciekają z IPN do dziennikarzy. Słaba ta IV RP, skoro nawet nie potrafi upilnować teczek i procedur.

Małgorzata Niezabitowska miała szczęście w nieszczęściu – niezawisły sąd trwał przy elementarnych zasadach sprawiedliwości, takich jak weryfikacja dowodów, domniemanie niewinności, przesłuchanie świadków. Jednakże w polskim piekle to nie dla wszystkich się liczy. Grzegorz Kajdanowicz z TVN powiedział w Faktach, że z tej decyzji sądu nic nie wynika, czyli wykonał ukłon pod adresem samozwańczych lustratorów. Faktycznie, ze sprawy Niezabitowskiej, jak i przedtem z uniewinnienia Zyty Gilowskiej, wynika bardzo wiele. Mianowicie, że teczki to nie ewangelia, że człowiek powinien mieć prawo do obrony swojego dobrego imienia. Niestety, w polskim piekle medialnym potraktowano na równi wyrok sądu oraz głos demaskatora, który nadal obstaje przy swoim i dla niego bardziej miarodajny jest IPN niż sąd. Czyli nawet mając za sobą wyrok uniewinniający, człowiek nie może liczyć na taka kulturę prawną, by ten wyrok nie został natychmiast zakwestionowany przez ludzi, którym on nie odpowiada politycznie.

Nawet polityk tak poważny i uczciwy, jak marszałek Senatu B. Borusewicz, powiedział na marginesie tego wyroku, że znane mu są przypadki, kiedy od zarzutu współpracy sąd uwolnił agenta. Oczywiście, pomyłki sądowe się zdarzają, omylni są także ludzie, których wyroki nie satysfakcjonują, ale jeżeli prawo ma być ostoją Rzeczpospolitej, to trzeba wyroki przyjmować, a nie mówić „sąd – sądem, a my wiemy swoje”.

Na szczęście marszałek Borusewicz powiedział wczoraj w „Kropce nad i” coś, co budzi uznanie: określił artykuł Macieja Rybińskiego w „Dzienniku” („Koniec Polski Kiszczaka i Michnika”) jako „skandaliczny” i oburzający. I to mimo poważnych różnic, jakie dzielą Borusewicza i Michnika. Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy polskiemu piekłu potrafią powiedzieć: Nie.