Śmiech przez łzy

Oglądając telewizję, zwłaszcza publiczną, można odnieść wrażenie, że „właśnie leci kabarecik”. W „Wiadomościach” Jacek Karnowski straszy, że „koalicja jest zagrożona”, żeby po chwili uspokoić, że „w 80. procentach przetrwa”. Jak dorosły już dziennikarz może brać poważnie krygowania się Giertycha i uważać, że LPR ma jakiekolwiek pole manewru? Jak można wierzyć w zapewnienia, że nie da się znaleźć połowy miliarda, której RG żąda na podwyżki dla nauczycieli, skoro wiadomo, że jeśli PIS poszpera w szufladzie, to pół miliarda się znajdzie. To z kolei rozbestwia Romana Giertycha, pozwala mu przez kilka dni zaistnieć i wkupić się w łaski nauczycieli (jeżeli są tacy naiwni, w co wątpię, bo za moich czasów szkolnych b. trudno było przechytrzyć nauczyciela). Kiedy w telewizji pokazują, jak młody poseł, Szymon Pawłowski z LPR, „z ulgą” żegna Leszka Balcerowicza, jak ma za złe „zmasowaną propagandę na rzecz likwidacji polskiej waluty”, to człowiek ma wrażenie, że ogląda kabaret Mumio. Więc może lepiej wyłączyć telewizor i coś poczytać?

Ale co? W „Dzienniku” Maciej Rybiński pozazdrościł Joannie Szczepkowskiej i ogłosił, że w niedzielę, 7 stycznia, nastąpił „Koniec Polski Kiszczaka i Michnika”. Krzyżyk nad tą Polską miał postawić Benedykt XVI, bo samym nam zabrakło siły z powodu przymierza ober-policjanta z ober-opozycjonistą. Samo wymienienie Kiszczaka i Michnika jednym tchem jest nadużyciem, bo choć obaj doszli do okrągłego stołu, to z całkiem innych pozycji – jeden z celi, a drugi z pałacu. To tak, jak gdyby mówić o „Chile Pinocheta i Aylwina” (chadeka), albo o „Hiszpanii Franco i Gonzaleza” (socjalisty). Dawno już nie czytałem artykułu tak krwiożerczego i tak triumfalistycznego. Rybiński pozazdrościł Ziemkiewiczowi.

Odebrałem ten artykuł jak krzyk radości grabarza na oddziale przewlekle chorych. Na jednym łóżku leży rząd premiera Kaczyńskiego (a przedtem premiera Marcinkiewicza), który mając do dyspozycji, zgodnie z konkordatem, pół roku na to, żeby ustosunkować się do kandydatury abpa Wielgusa, zmarnował ten czas, przyczyniając się do kompromitacji Kościoła i Polski. Teraz mówi się, że premier usiłował o tym rozmawiać podczas audiencji u papieża, lecz ten podobno nie chciał o tym słyszeć, ale na razie są to fakty medialne. I takie pozostaną, ze względu na dyskrecję. Podobnie jak pogłoski o kontaktach telefonicznych w ostatniej chwili pomiędzy prezydentem a papieżem. Ponieważ rozmowy w cztery oczy z następcą Św. Piotra na Ziemi owiane są tajemnicą, więc – jak zwykle, kiedy chodzi o Stolicę Apostolską – pozostaje wiara. Dowiemy się na tamtym świecie.

Obok premiera leży prymas, ale lekarze nie są zgodni, co mu dolega. Jedni mówią, że zanik pamięci, ponieważ zapomniał powiedzieć, że abp Stanisław Wielgus złamał reguły, jakie obowiązywały duchowieństwo w kontaktach z tajnymi służbami, wszystkich okłamał, Kościół skrzywdził. Inni jednak są zdania, że prymas leży z wyczerpania, ponieważ zdobył się na nadludzki wysiłek, na to, na co nie zdobyła się żadna z dwóch komisji, które badały papiery IPN, i powiedział, że nad metropolitą odprawiono sąd na postawie „świstków”, bez obrony, bez biegłych, bez świadków, bez donosów i raportów oskarżonego, bez domniemania niewinności. I w tej części homilii miał wiele racji.

Na sąsiednim łóżku leży skompromitowana idea lustracji. Istniejące dowody dyskwalifikują arcybiskupa jako kandydata do wysokiego urzędu, teraz sprawa kwalifikuje się do sądu, który by orzekł, czy SW był TW. Na szczęście sądy lustracyjne ulegają likwidacji, co znacznie uprości sprawę, przyspieszy odnowę moralną i wzmocni szacunek dla instytucji Rzeczypospolitej.

Kolejne łóżeczko zajmuje ojciec-dyrektor, a z nim nadwyrężony sojusz rozgłośni i tronu. Gdyby Radio Maryja nie angażowało się w politykę, gdyby nie piło sobie z dziubków z obecnym rządem, gdyby – zamiast przytulać się do władzy – było niezależną, szanowaną rozgłośnią religijną, to nie leżałoby dziś na izbie chorych, obok rządu, który je tak pokochał.

Na największym łożu spoczywa hierarchia, która nigdy nie miała odwagi odnieść się do lustracji i dziś pada jej ofiarą. Samo wycięcie arcybiskupa laserem z Watykanu nie rozwiązuje sprawy, gdyż – jak słychać – są przerzuty i dziś jest już za późno. Krew się polała.

Może na tym wszystkim skorzystać lewica, ale to niewielka pociecha. W sumie ofiar jest tyle, że nie wiadomo skąd taka radość.