Halo, tu Berlin!

Kiedy tylko mogę – wyskakuję do Berlina. Coraz bardziej lubię to miasto, w którym po wojnie spędziłem kilka lat dzieciństwa. Być może dlatego, że w czasie wojny miałem zaledwie kilka lat i prawie niczego nie pamiętam, nie żywię do Niemców żadnych uczuć, nie należę do tych, którzy na dźwięk języka  niemieckiego dostają gęsiej skórki i chętnie ją pokazują. Nie jestem podatny na tak modne dziś straszenie Niemcami, które było już modne w czasach Gomułki (słynna „oś Bonn – Telawiw”).

Na wieczorny spacer wybrałem się banalnie, do dzielnicy Charlottenburg, gdzie mieści się słynna Kurfurstendamm, pełna sklepów i wspomnień. Tym razem ruch kołowy był zamknięty, wzdłuż jezdni ustawione były barierki, mające powstrzymać przechodniów. Na jezdni trwały biegi narodowe pod hasłem „Energia dla Berlina”. Biegły dziesiątki tysiące ludzi, wszyscy mieli przypięte numery startowe, dzieci, rodzice, dziadkowie, mężczyźni i kobiety, startowali w rozmaity konkurencjach – bieg na 10 km, na 21 km, na rowerach, bieg otwarty i bieg dla sportowców.

 

Napisałbym, że cały Berlin biegał, ale to nieprawda, ponieważ tysiące ludzi stały wzdłuż ulicy oklaskując biegaczy, dodając sił tym, którzy już ledwo unosili nogi. Do biegu zagrzewały ich też zespoły perkusyjne, ustawione wzdłuż ulicy, które wydawały z siebie miarowy, rytmiczny łomot. Sybaryci, których tez nie brak, rozsiedli się w okolicznych kawiarniach, podziwiając biegaczy znad kieliszka wina czy kufla piwa. Dookoła pełno było ludzi z numerami startowymi, jedni dopiero rozgrzewali się przed startem, inni, wycieńczeni, ale szczęśliwi, wracali z trasy. Noc była ciepła. Berlin biegał do północy. W poprzek Kurfurstandamm strażacy uruchomili prysznice dla biegaczy spragnionych ochłody. Niektórzy uczestnicy byli w moim wieku – patrzyłem na nich z zazdrością.

W poniedziałek rano sięgnąłem po prasę. W „Der Tagesspiegel” rzadkość: na pierwszej stronie komentarz Sebastiana Bickericha o braciach  Kaczyńskich na tle Europy. Zaczynało się jak zwykle: „Czy Polskę można jeszcze brać poważnie?” – pyta autor. Padają słowa „operetka”, „były bokser”, „nacjonalista – antysemita”. „Cała Polska wydaje się Niemcom ultrakonserwatywna, wroga wobec homoseksualistów, wręcz antysemicka” – czytamy. Ale taka Polska nie istnieje – zapewnia autor, i przypomina, że na Wschód od Niemiec rozpościera się kraj demokratyczny, w którym prawo jest respektowane, a gospodarka kwitnie. Warto ten artykuł podsunąć braciom Kaczyńskim.

Zdaniem autora, choroba, której objawy zdradzają Kaczyńscy – syndrom oblężonej twierdzy, niechęć do Unii Europejskiej, ksenofobia – trawi całą Europę. Polska jest antyniemiecka nie bardziej niż Niemcy są antyamerykańscy. „Niechęć Niemców do Kaczyńskich przypomina naszą niechęć do Busha” – pisze Bickerich. Nie tylko Kaczyńscy, ale i Niemcy są niezadowoleni,  że Unia zbyt szybko otworzyła się na Wschód, że Niemcy muszą za to płacić.

W gruncie rzeczy był to komentarz w duchu: „To nie Polska jest chorym człowiekiem Europy, to Europa jest chora”. Rozejrzałem się dookoła, w mojej ulubionej piekarni-kawiarni BioBakchaus na Guntzelstrasse. Kilkanaście rodzajów bułeczek, aromatyczna kawa, apetyczna businesswoman, sama przy stoliku,  cały czas „mówi do siebie”, czyli do mikrofonu połączonego z komórką, młoda para wpatrzona w ekran laptopa. Chora Europa ma swoje uroki.

Niestety, następną gazetą, po jaką sięgnąłem (Niemcy dużo czytają, w kawiarniach na ogół są gazety i pisma dla gości), był najnowszy „Der Spiegel”, a tam obszerny artykuł o dziełach sztuki wywiezionych z Niemiec  przez zwycięskich aliantów. Artykuł zaczyna się od opisu groźnej sceny: Strażnik w Muzeum Gdańskim zatrzymuje dziennikarza „Spiegla” – „Stój! Tu nie wolno fotografować. Całkowicie zakazane. Ściśle tajne” – mówi strażnik, i to nie bez powodu, ponieważ wewnątrz znajdują się cenne płótna malarzy holenderskich, zrabowane przedtem przez nazistów i umieszczone na polecenie Goeringa w Gdańsku, który wpadł w polskie ręce.

Bohaterem artykułu nie jest jednak Goering, ale alianci – od Ermitażu w Petersburgu po Metropolitan Museum w Nowym Jorku, nie mówiąc już o  Krakowie (Biblioteka Pruska) – wszędzie pełno jest skarbów kultury wywiezionych z Niemiec (inaczej by brzmiało „z Trzeciej Rzeszy”). Rodowód tych obrazów nie zawsze jest możliwy do ustalenia, część należała np. do kolekcjonerów żydowskich i została im odebrana przez hitlerowców, a następnie nabyta za bezcen przez banki zachodnioeuropejskie, część została zrabowana przez hitlerowskie Niemcy (niektóre lekkomyślnie zwrócił Francuzom kanclerz Kohl), część była od pokoleń  niemiecka. Jedno jest zdaniem autorów  pewne: Teraz wszystko to pozostaje bezprawnie w rękach niepowołanych – rosyjskich, amerykańskich, węgierskich, polskich, francuskich (aczkolwiek Chirac dużo zwrócił). Niektórzy muzealnicy niemieccy pogodzili się z tym, np. dyrektor muzeum w Kolonii kazał kilkadziesiąt brakujących obrazów spisać z inwentarza, jako odszkodowanie za szkody wojenne. Ale inni milczą, pisze „Spiegel”, ponieważ tak jest poprawnie politycznie.

Czytałem ten artykuł z mieszanymi uczuciami. Wydawał mi się niesmaczny. Owszem, od co najmniej stu lat obowiązuje konwencja, która zabrania w czasie wojny wywozić dzieła sztuki z kraju przeciwnika, ale kiedy przychodzi do II Wojny Światowej – o jakich można mówić konwencjach? Pointa artykułu „Spiegla” zmierza do tego, by uszanować niemieckie prawo własności, ponieważ tak jest sprawiedliwie.

Owszem, myślę sobie, ale kiedy przychodzi do II Wojny, gdzie jest sprawiedliwość? Czy Niemcy nie powinni być najbardziej zainteresowani, żeby zamknąć już ten rozdział?