Nowa twarz prezesa

Nie potrafię ukryć, że rozsadza mnie duma. Kilka dni temu (2011.03.13, post „Za pięć dwunasta”)  miałem żal do premiera Tuska o to, że jego sprawozdanie w „Gazecie” z 3,5 lat rządów, jest „suche jak  trociny”, „żadnego nawiązania do kultury, żadnego cytatu czy ozdobnika literackiego”, „zabrakło infrastruktury intelektualnej”. – Panie Premierze – apelowałem – do pisania II części radzę wciągnąć humanistów!

Rozsadza mnie duma, bo do takiego samego wniosku kilka dni później doszedł prezes Kaczyński, który na pewno mojego bloga nie czyta. „Nie dostrzegam żadnej głębszej myśli o Polsce, Polakach, o tym po co i dla kogo sprawuje władzę, po co istnieją naród i państwo” – pisze prezes PiS. Dzisiejsza odpowiedź Kaczyńskiego (Rz.19.III) na sprawozdanie Tuska, jaśnieje blaskiem intelektualnych rac i fajerwerków. Prezes PiS ma niebywałą zdolność pokazywania coraz to nowych twarzy. Znaliśmy do jako podpalacza kukieł, jako pełnego temperamentu i nie przebierającego w słowach mówcę (porównywanie rywali do ZOMO, do „partii zewnętrznej”, niekoniecznie polskiej, pogromcę  pseudo-elit), potem jako zbolałego, łagodnego starszego pana po tragedii, a dzisiaj narodził się nowy prezes: Jarosław Kaczyński – erudyta i wizjoner – Diderot i Wolter, dokładne zaprzeczenie prostaczka Tuska, którego wychowała ulica. Teraz staje się bardziej zrozumiałe, dlaczego subtelni intelektualiści (pp. Krasnodębski, Staniszkis, Legutko), politycy (Bielan, Kamiński, Jakubiak) i artyści (Rymkiewicz, Pietrzak), nie mówiąc o wymagających publicystach, byli lub nadal są pod jego urokiem.

Witam prezesa  Kaczyńskiego w gronie felietonistów. Jego artykuł jest napisany z erudycją Hamiltona i Toeplitza, z ironią  Głowackiego, ze swadą Urbana,  i jest w nim nawet szczypta Kisiela, do którego się zresztą dwukrotnie odwołuje. Nie brak też szerszej refleksji, o którą się dopraszałem. Nareszcie „Rzeczpospolita” pozyskała felietonistę z prawdziwego zdarzenia.

Kaczyński w  swoim felietonie odwołuje się m.in. do powieści Jacka Londona  „Martin Eden”, której bohater – podobnie jak Tusk – miał ciągle pod górkę i wiatr w oczy. Przywołuje komedię Moliera „Mizantrop”, w tym dylematy jej bohatera Alcesta oraz salonową (ach, ten salon) kokietkę Celimenę. Wszechstronnie wykształcony prezes przypomina czytelnikom kompleks Jonasza, czyli typowy dla Tuska „lęk przed podejmowaniem nowych ról, przed koniecznością rozwiązywania problemów”. Dalej  Kaczyński porównuje huśtawkę emocji jaką funduje Tusk, do przedwojennej  powieści bulwarowo-sensacyjnej, na przykładzie twórczości  Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, którego dorobkiem prezes żongluje. Erudycja prezesa jest niebywale wszechstronna – od wierszyka Brzechwy o samochwale (Tusku), po książkę Roberta Gravesa „Ja, Klaudiusz” („Ja, Donald”) oraz nowoczesne malarstwo amerykańskiego ekspresjonisty Jacksona Pollocka. Brakuje tyko odwołania do muzyki Wagnera i Mahlera, żebyśmy mieli erudytę kompletnego.

Czytelnik przeciera oczy ze zdumienia, gdyż takiego Kaczyńskiego – felietonisty i erudyty – dotychczas nie znał. W sytuacji, kiedy sprawozdanie Tuska było pisane przez księgowych i referentów, a prezydent potyka się o ortografię (!), pokazanie prezesa jako erudyty nie jest głupie. To dobry zabieg. Tyle, że nowe szaty prezesa są zbyt ostentacyjne. Gdyby nie kilka złośliwości pod adresem Tuska („jego narracja snuta jest z poziomu wójta, burmistrza czy starosty”), i miażdżącej oceny adwersarza  (autoreklamiarskie, płytkie, nielogiczne, niespójne i pretensjonalne „dziełko Donalda Tuska”), można by sądzić, że narodził się nowy prezes. Tyle tylko, że nie wie, iż mówi prozą.