POLITYKA i obyczaje

Na łamach konserwatywnej „Frondy” (nr 62) głos zabrał b y ł y dziennikarz „Polityki” Maciej Iłowiecki. W dawnych czasach był kierownikiem działu nauki i autorem poczytnych felietonów naukowych. Na przełomie lat 1970/80 zaangażował się w politykę, był działaczem zbuntowanego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, którego później został przewodniczącym, a po upadku PRL otrzymał wysokie stanowisko członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Był (jest?) stałym gościem programu telewizji Polsat, która otrzymała licencję od KRRiTV. Wydawało mi się niefortunne, że red. Iłowiecki, który brał udział w przyznawaniu licencji TV Polsat, potem został jej stałym współpracownikiem, ale mniejsza o to.

Był także członkiem mało znaczącej Rady Etyki Mediów, fasadowej i samozwańczej, z której niedawno ustąpił w proteście przeciwko językowi nienawiści szerzonemu przez Nergala, Lisa, Kutza, Wojewódzkiego, Palikota i Środę. Już sam dobór nazwisk wskazuje, że język nienawiści szerzony przez Jarosława Kaczyńskiego, Adama Hofmana, Jana Pospieszalskiego, Tomasza Sakiewicza, i innych, nie razi delikatnych uszu Macieja Iłowieckiego.

Iłowiecki dobrze się wyraża o „Polityce” Rakowskiego, co mu się chwali, bo na prawicy nie jest to pogląd popularny (w PRL nie było nic dobrego, a już zwłaszcza nie mogło być dobre pismo I. obiegu). Niestety, w wywiadzie Iłowieckiego im dalej tym gorzej. Mówiąc o „Polityce” po 1989 roku, powiada: „Nie powinno być tak, jak teraz jest np. w „Polityce”, że naczelnym redaktorem jest Baczyński (Jerzy – Pass.) i zarazem on jest szefem spółki wydającej tygodnik. Pojawia się tutaj sprzeczność interesów. Właściciel spółki musi dążyć przede wszystkim do tego, żeby się najwięcej rozchodziło produktu i żeby uzyskiwać największe zyski. Te cele są nieraz sprzeczne z etyką dziennikarską. Weźmy jakiś prosty przykład – jako dziennikarz nie mogę napisać o jakiejś instytucji, ponieważ ta instytucja daje pismu sowicie opłacane reklamy. To się zdarza, to są konkretne przykłady z życia dziennikarskiego we współczesnej „Polityce”. Łączenie funkcji biznesowych, dziennikarskich i politycznych jeszcze utrudnia te sytuację. Tak być nie powinno”.

Uważam wręcz odwrotnie. Casus takich pism jak „Ozon” i „Dziennik”, z dnia na dzień zamknięty przez Springera, czy „Przekrój” – miotany od ściany do ściany przez kolejnych właścicieli – wskazuje, że podział ról „wydawca – redakcja” niczego nie gwarantuje. O wszystkim decydują ludzie. Iłowiecki powiada, że „Politykę” wydaje „spółka”, tymczasem wydawcą jest spółdzielnia pracy, której członkowie w tajnym głosowaniu wybierają prezesa, zarząd i – tym samym – redaktora naczelnego. Prezes/redaktor, nie ma na celu jedynie zysku (aczkolwiek jest to jeden z warunków istnienia pisma), ale i utrzymanie wiodącej pozycji „Polityki”, jej poziomu, charakteru, prestiżu, zespołu. Teoretycznie, to co mówi Iłowiecki o rozdziale ról wydawcy i redaktora, jest może słuszne, ale w praktyce pozycja wydawców jest tak silna, że robią z pismem co chcą. Wystarczy spojrzeć np. na „Wprost”, czy na masowe zwolnienia narzucone przez wydawcę „Newsweeka”. Natomiast demokratycznie wybrany Zarząd „Polityki” musi brać pod uwagę etos i biznes. Do jakiego stopnia to się udaje – to inna sprawa.

O tym można dyskutować, natomiast w pewnym fragmencie rozmowy Maciej Iłowiecki przekracza dopuszczalne normy, i nawet nie zasługuje na polemikę, jedynie na napiętnowanie. Rozważa on mianowicie, kto w dawnej „Polityce” był „agentem operacyjnym” SB. „Moja teczka zginęła i do dziś nie wiem, jakie były na mój temat materiały” – mówi na wszelki wypadek, po czym dodaje: „Odwiedził mnie kiedyś historyk z Gdańska związany z IPN, który pisze historię SDP, i zapytałem o to jego. (…) Wyjawił mi, że tym agentem operacyjnym był …” (tu Iłowiecki wymienia imię i nazwisko naszego dawnego kolegi). Po czym dodaje: „Mówię to oczywiście na odpowiedzialność IPN-u, nie mam innych źródeł, a on się ponoć przyznał, że współpracował”.

Dawno już nie spotkałem się z wypowiedzią tak niestosowną. Pogrążając swojego dobrego kolegę („niezwykle sympatyczny, który mnie wspierał jako dziennikarza”, ale „PONOĆ się przyznał” – podkr. Pass.) ), bez żadnych dowodów, „na odpowiedzialność” jakiegoś anonima z IPN, „ponoć”, nie przytaczając żadnych źródeł, nie rozmawiając nawet z zainteresowanym, Maciej Iłowiecki rzuca na człowieka cień, z którego ten już nie wyjdzie. Tak postępuje wieloletni członek Rady Etyki Mediów! Co to ma wspólnego z jakąkolwiek etyką?!

Iłowiecki twierdzi, że w PRL dziennikarz nie musiał się szmacić, „Nie było tak strasznie”- mówi. A obecnie?

PS.
Kot Mordechaj: Ja też widzę maniackie wpisy a la Lizak czy Sławomirski, ale nie chcę prowadzić bloga zbyt surowo. Blogowicze są przeciwko chamstwu, ale również przeciwko banowaniu. Nie sposób wszystkim dogodzić.

Torlinie: Dzięki za życzenia. Proszę nie odchodzić, jest wiele wypowiedzi ciekawych i interesujących, rynsztok to jednak margines.