Odrobina kultury kontra Janowicz
Uciekłem na chwilę od polityki, która robi się groźna (politycy straszą wojną i to nie bez podstaw), w świat kultury umysłowej i fizycznej. Najpierw przeżycie artystyczne. Po 50 latach wznowione zostało w stołecznym Teatrze Ateneum śpiewające widowisko Agnieszki Osieckiej „Niech no tylko zakwitną jabłonie”. „Wtedy”, a w latach 60. był to największy przebój teatralny dekady – prawie 500 przedstawień, a podobno można było grać dalej, tylko Hanna Skarżanka miała dość.
„Jabłonie” to składanka (trochę rodem z STS), montaż, rewia, spektakl słowno-muzyczny osnuty na dziejach Polski po I i II wojnie światowej. Wtedy reżyserował Jan Biczycki, na scenie było 30 osób, a kluczową rolę w pracy nad przedstawieniem odegrał ówczesny dyrektor Ateneum, Janusz Warmiński, jeden z najwybitniejszych dyrektorów teatrów. Od tamtego czasu „Jabłonie” miały około 30 różnych inscenizacji w kraju, za granicą, także w telewizji.
Trudno się mierzyć z taka legendą, a jednak reżyser Wojciech Kościelniak i zaledwie 7-osobowy zespół aktorski (plus świetny zespół muzyczny) – odnieśli sukces. Dali znakomite przedstawienie. Nie będę zachwalał „Jabłoni”, bo to jest klasyka, ale zachwalam obecną inscenizację i gorąco polecam. Jest wesoło i smutno, lirycznie i politycznie, tańcząco i śpiewająco. Pierwsza recenzja (Jana Bończy-Szabłowskiego w „Rz.”) – bardzo pozytywna i zasłużona. Jedno tylko zakłóca mój entuzjazm: czy skurczenie zespołu z 30 do 7 osób nie jest aby wymowne. Ale poza tym „dla mnie bomba”, jak mówił znany satyryk Jerzy Dobrowolski.
Innego rodzaju bombę oglądałem na meczu tenisowym Chorwacja – Polska, w ramach rozgrywek o puchar Davisa. Pierwsze wrażenie było pozytywne – dawno już nie oglądałem takiego tenisa na żywo, w Warszawie. Był – piękny, jak zawsze – sport, były emocje, znajome twarze, Hanna Gronkiewicz-Waltz rzuciła chyba monetę w losowaniu, na trybunach widziałem nestora Bohdana Tomaszewskiego, a także kilku polityków, m.in. Aleksandra Kwaśniewskiego i Ryszarda Czarneckiego.
Bohaterem spotkania był Jerzy Janowicz – obecnie najlepszy polski tenisista. Pierwszego dnia „Jerzyk” rozczarował, po nieoczekiwanie wyrównanym meczu uległ 17-letniemu Chorwatowi (Borna Coric), klasyfikowanemu w trzeciej setce rankingu ATP. Po tej „niezaplanowanej” porażce było już trudno wygrać mecz, ale płomyk nadziei jeszcze się tlił, trzeciego dnia Janowicz musiałby wygrać z lepszym z obu Chorwatów (Marin Cilic, w pierwszej 30-tce ATP). Tym razem trudno mieć pretensje do „Jerzyka” – obejrzeliśmy tenis na międzynarodowym poziomie, nasz reprezentant robił, co mógł, mecz był zacięty i wyrównany, ale Chorwat i Chorwacja wygrali.
I to by było na tyle, gdyby nie przykry zgrzyt, jakim było zachowanie Janowicza na konferencji prasowej, gdzie puściły mu nerwy. „Jesteśmy generalnie absolutnie krajem, który nie ma jakiejkolwiek perspektywy w sporcie, biznesie czy w życiu prywatnym dla nikogo” – mówił. Rozgoryczony, że ktokolwiek w ogóle ma jakieś oczekiwania, powiedział: „Nie ma żadnej pomocy, w żadnym sporcie czy zawodzie. Każdy musi orać, wyrywać w sobie, żeby coś osiągnąć. Czytam wasze artykuły i śmiać mi się chce. Kim jesteście, że macie oczekiwania”. Janowicz i kapitan polskiej drużyny, p. Szymanik, dali wyraz swojemu rozgoryczeniu postawą wiecznie niezadowolonych mediów, które eksponują porażki, zaglądają do portfela i wszystko widzą na „nie”.
Nie zamierzam bronić mediów, jakie media są – każdy widzi. Natomiast Jerzy Janowicz ma problem, powiedziałbym, z opanowaniem i z kulturą, kłóci się z sędziami, zachowuje się nie zawsze elegancko, łatwo się dekoncentruje i irytuje, czasami ze złym skutkiem dla swojej gry. Jestem zdziwiony, że wziął go w obronę Wojciech Fibak, mówiąc, że Jerzyk już taki jest, „buńczuczny i wojowniczy”, być może dzięki tym cechom tak wysoko zaszedł.
Czyżby Wojtek zapomniał jak wysoko zaszedł, będąc gentlemanem na korcie?