Upadek Berlina

Nie było mnie kilka dni w Sieci, ponieważ przebywałem w Niemczech (w przyrodzie nic nie ginie). Pojechałem prywatnie (ale z misją patriotyczną), odwiedzić miejsce, w którym mieszkałem jako niewinne polskie dziecko, przez kilka lat po wojnie: lata 1948-1950, Berlin, Charlottenburg, Schlueterstrasse 42. Adres podałem dokładny na wypadek, gdyby ktoś z Szanownych Państwa chciał złożyć wiązankę, czy wmurować tablice pamiątkową. Solidna, przedwojenna kamienica, w której mieściła się Polska Misja Wojskowa (cóż to musiało być za kłębowisko tajnych służb!) nadal stoi i trzyma się mocno. Nie ma tylko śladów polskiej obecności. Miejsce dawnej Misji zajmują prywatne firmy, nie ma polskiej flagi, polskich żołnierzy, oficerów powracających z oflagów i repatriantów.

Za to w sąsiednim domu, pod nr. 40, mieści się hotel Casa, trochę powyżej moich możliwości, ale postanowiłem się szarpnąć, żeby choć na kilka dni być przez ścianę z własnym dzieciństwem. Pamiętam, jak wkrótce po wojnie, Niemki w eleganckich futrach (prawdopodobnie zdobycznych) wyprowadzały na spacer psy i zbierały po drodze niedopałki porzucone przez angielskich czy amerykańskich żołnierzy. Dziś z tamtych czasów pozostała tylko słabość do psów. Poza tym dzielnica Charlottenburg ocieka bogactwem, a na skrzyżowaniu z Kurfuerstendamm mieszczą się sklepy Carter i Bulgari z biżuterią po 20 tys. euro sztuka. Każdej pilnuje taki ochroniarz, że GROM by się nie powstydził.

Opowiadał mi kiedyś Wojciech Kilar, że kiedy w stanie wojennym znalazł się w Berlinie, taksówkarz zapytał go, czy z powodu panującej biedy Polacy hodują króliki. „Bo u nas po wojnie wszyscy hodowali na balkonach króliki…” – wspominał. Dziś w Berlinie królików już nie ma – restauracje wszystkich krajów tętnią życiem.

Nad Berlinem unosi się natomiast wielki balon z napisem „Die Welt”. I to prowadzi mnie do drugiej przyczyny mojego pobytu w Niemczech: postanowiłem zdemaskować obrzydliwą nagonkę tamtejszych mediów na Polskę, a zwłaszcza przeciwko polskim władzom. – To stamtąd, z tamtego centrum dowodzenia koordynowana jest antypolska kampania – pomyślałem, zadzierając w górę głowę, w stronę balonu. Chcąc zdemaskować niecne zamiary niemieckich mediów, śledziłem je metodami operacyjnymi, ale bezowocnie.

„Die Welt” (19 X) zamieścił rozmowę z posłem Pawłem Zalewskim (PiS) – przewodniczącym sejmowej komisji Spraw Zagranicznych, ale pytania dziennikarza nie są bezczelne: populiści wyrzuceni z rządu – powracają do koalicji, prezydent Polski deklaruje się jako zwolennik kary śmierci, polskie zdenerwowanie gazociągiem północnym jest niezrozumiałe, dlaczego Polska zamroziła swój udział w budowie europejskiej sieci pamięci i solidarności dotyczącej przesiedleńców, co Polska ma na myśli mówiąc o polityce wschodniej Unii Europejskiej, wreszcie – w jakiej fazie sa negocjacje w sprawie budowy amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Polsce? Trzeba przyznać, że nie są to pytania bezczelne, ale świadczą, że Niemcy wiedzą, co się u nas dzieje. Jak powiedział pewien tłumacz: „Niemcy znają wszystkie polskie nazwiska na K…”

Także komentarz redakcyjny „Die Welt” i artykuł „Berliner Zeitung” o zagadkach polityki w Europie Wschodniej („obserwatorom polityki polskiej nic nie składa się do rymu”) mieści się w granicach poprawności politycznej, bo przecież koalicja antykomunistycznej i antyesbeckiej partii PiS z Samoobroną, której szef był w PZPR, a u źródeł której miała stać esbecja, jest trudna do pojęcia nawet dla postheglowskich, dialektycznych umysłów niemieckich.

Prasa berlińska pisze o Polsce delikatnie, w rękawiczkach, tak, że nie musiałem strzelać do balonu „Die Welt”, który majestatycznie krąży nad Reichstagiem. Cała ta gadanina o histerycznej, antypolskiej nagonce jest pusta, jak ten balon.