MFR ma 80 lat!

Mieczysław Rakowski – dla przyjaciół „Mietek”, a dla żony, Elżbiety Kępińskiej, „Frako” – kończy dzisiaj 80 lat. Piękny jubileusz, który świadczy o tym, że palenie papierosów nie dla wszystkich jest jednakowo szkodliwe. Poznaliśmy się 48 lat temu, w 1958 roku, kiedy MFR był młodym (32 l.) redaktorem naczelnym „Polityki”, a ja (20 l.) początkującym dziennikarzem.

Rakowski to – po pierwsze – homo politicus. W odróżnieniu od tych redaktorów, którzy nie zaniedbują żadnego szczegółu, czytają wszystkie maszynopisy, oglądają każdą fotografię, cyzelują każdą pointę, MFR interesował się przede wszystkim ogólnym kierunkiem pisma, jego linią, wymową polityczną. Pół żartem – pół serio, lubił pytanie „na czele jakiego ruchu stoimy?”, czyli – o co nam chodzi. A chodziło o socjalizm z ludzką twarzą, w który wierzył, i do którego chwilami udawało się zbliżyć (to był ten okres, kiedy mówiło się, że Polska była najweselszym barakiem w obozie), żeby ostatecznie te ideały legły w gruzach stanu wojennego. Mało kto przeżył taki dramat, jak Rakowski – człowiek ideowy, który oglądał klęskę swojej idei.

Rakowski to – po drugie – tytan pracy. Niezmordowany, aktywny, systematyczny, nawet kiedy był na krótko moim gościem w Chile, siadał przy stoliku na tarasie, rozkładał papiery przywiezione z Polski, czytał i pisał, czytał i pisał. Uparty, wytrwały, systematyczny, zbudował sobie dwa wspaniałe pomniki – „Politykę” i „Dzienniki polityczne”, które się znakomicie uzupełniają.

Rakowski świetnie czuje się wśród ludzi. Zrobił dla nich wiele, także kiedy nie było to proste. To dzięki jego interwencjom bracia Kowalczykowie wyszli z więzienia przed terminem. Pamiętam, że – podobnie jak ja – apelował do Edwarda Ochaba przeciwko karze śmierci dla p. Wawrzeckiego, skazanego w aferze mięsnej. Czuje się jednakowo dobrze wśród ludu, z którym pije, pali i zakąsza, jak i wśród dygnitarzy, z którymi naprawia świat.

Jako rozmówca jest niezmordowany i niezastąpiony. Jako redaktor otrzymywał setki listów i na każdy odpowiadał, niektóre brał do serca, inne kazał przepisywać, oprawiać i w formie biuletynów rozsyłać do towarzyszy na górze, żeby wiedzieli, co ludzie myślą. Jeszcze inne chował do kieszeni. Kiedyś otrzymał list na blankiecie stadniny koni, której pracownicy zawiadamiali go, że są naszymi czytelnikami i z podziwu dla naszego pisma postanowili nazwać nową klacz imieniem „Polityka”. Zapraszali MFR do stadniny, jako ojca chrzestnego. Ponieważ „Polityka” spotykała się z wieloma oznakami sympatii, redaktor miał prawo potraktować to zaproszenie serio. I byłby pojechał, gdyby koledzy nie „wydali”, że autorem listu jest Urban. Nie był zazdrosny o sukcesy dziennikarzy, których wokół siebie skupił, stworzył najlepszy zespół dziennikarski w tamtych czasach.

Rakowski to wierny przyjaciel. Ma prawdziwego „hopla” na punkcie lojalności. Jako redaktor zaznał rozmaitych przykrości z powodu naszych publikacji, niektórych z nich nawet nie czytał przed drukiem, ale nigdy nie wystawił mnie do wiatru, nie zwalał winy na autora czy redaktora. Opierał się naciskom, żeby zwolnić z pracy Iksa czy Igreka. Bywało, że zwalniał (choć rzadko), ale na własny rachunek. Wobec podwładnych tolerancyjny i wyrozumiały, na zebraniach redakcyjnych pozwalał się wygadać, być może dlatego dyskusje bywały ożywione. Samemu będąc lojalnym wobec przyjaciół, oczekuje od nich wzajemności. Kiedy drogi się rozchodzą, jak np. z Dariuszem Fikusem, nie złorzeczy na dawnego przyjaciela, jak to czasami bywa po rozwodzie. Nawet w „Dziennikach” pisze o swoich współpracownikach albo dobrze, albo wcale.

Na moje życie wywarł duży – może nawet za duży – wpływ (za bardzo brałem sobie do serca jego naukę, że najpierw trzeba być politykiem, a dopiero potem dziennikarzem, czyli, że trzeba myśleć politycznie…). Kiedy po raz pierwszy znalazłem się w Paryżu, w latach 60., jeszcze młody i nieopierzony, zadzwoniłem do Rakowskiego do Warszawy, żeby mu powiedzieć, że Konstanty Jeleński z „Kultury” proponuje mi stypendium i pozostanie na dłużej w Paryżu. Kazał mi natychmiast wracać.

Niedawno odwiedziłem MFR w jego domku w Praniu, na Mazurach, gdzie pokazał mi list mojej pierwszej żony do mnie, napisany ponad 40 lat temu, starannie ułożony w plastikowej koszulce. Chciał mi ten list zwrócić, ale wolałem, żeby pozostał u niego, gdyż jest jak gdyby kustoszem naszej przeszłości, nie tylko dziennikarskiej, ale i prywatnej.

Syn chłopa z bydgoskiej wsi, zamordowanego przez hitlerowców, Rakowski rósł na naszych oczach i razem z nami, choć nas przerósł. Coraz lepiej pisał, nauczył się języków, nabierał wielkomiejskiego szlifu. Kiedy telefonował do mnie do domu, najpierw elegancko pytał, co słychać, co u Agnieszki, jak Agatka. Ale ponieważ nie zwykł był do mnie telefonować, żeby po prostu pogadać, wiedziałem, że te grzeczności to zaledwie wstęp. I rzeczywiście, kiedy ja odpowiadałem, że Agnieszka jest na spotkaniu z Marylą, a Agatka na treningu, MFR pytał już pełnym głosem: „A nie wiesz co za (…) zatwierdził ten artykuł na drugiej stronie?”

Rakowski traktuje siebie i swoją pracę poważnie. Nie raz nam mówił, żeby się nie załamywać, bo „Polityka” i tak przejdzie do historii prasy polskiej. Ciekaw jestem, czy miał też na myśli siebie, bo i on zajmuje swoje miejsce w historii. Powiedzieć „sto lat!” to mało.

Post scriptum:

Wbrew temu, co podano w programie TVP „Misja specjalna”, a następnie w innych mediach, kategorycznie zaprzeczam, jakobym kiedykolwiek był agentem Służb Bezpieczeństwa. Jedyna próba werbunku, jaka mnie spotkała, miała miejsce w 1966 roku w Wietnamie. Natychmiast poinformowałem o tym swojego przełożonego, przedstawiciela RP w randze ambasadora, i przez następne 40 lat nigdy nie spotkałem się z podobną propozycją. Pierwsze słyszę o pseudonimach „John” i „Daniel”. To brednie. Kiedy tylko nowa ustawa na to pozwoli, oddam sprawę do sądu i cieszę się, że postępowanie ma być jawne. Wszystko, co miałem na ten temat do powiedzenia, opisałem w książce „Codziennik”. Tymczasem rozpatruję podjęcie kroków prawnych przeciwko TVP i autorom programu.