Co karp to obyczaj

Całe szczęście, że miałem zapięte pasy, bo chyba bym wyskoczył z samochodu. Słuchałem, jak w moim ulubionym Radio PIN roztrząsano kwestię świątecznych karpi. Gazety przyniosły informację, że połowa Polaków nie zamierza jeść karpia, tylko inne ryby. (Jak to się elegancko mówi: „preferuje” filety z pangi etc.) Jak zwykle, dziennikarka zwróciła się do autorytetu, czy tak można, czy te inne ryby są koszerne z katolickiego punktu widzenia? Na to autorytet kulinarno-obyczajowy odpowiedział, że nie ma w tym nic złego, religia nakazuje jeść tego dnia ryby słodkowodne, a dominacja karpia bierze się z PRL, kiedy innych ryb nie było. Że innych ryb słodkowodnych nie było – to szczera prawda, ale że karp wypłynął w PRL – to mnie trochę zdziwiło, bo w PRL nawet o karpia było trudno.

Przypomniałem sobie, że w Stanach ludzie (przez ludzi rozumiem Polaków, bo Amerykanie w ogóle tego nie biorą do ust) też jedzą karpia, którego można kupić tylko w nielicznych sklepach etnicznych, polskich i żydowskich. Są to na ogół karpie wielkości delfinów, niesmaczne, trzeba je skrobać w goglach, bo każda łuska jest rozmiarów monety 25-centowej (i tyle kosztuje), a jeść w masce gazowej – tak jadą kanadyjskim błotem. (Pozdrowienia dla Diaspory!) A przecież do nich PRL nie dotarł! Chcąc znaleźć odpowiedź na pytanie, czy w Polsce jadano karpia przed 22 lipca 1944 roku, zadzwoniłem do Barbary Adamczewskiej – autorki (i współautorki) licznych książek kulinarno-historycznych, których napisała więcej niż Józef Ignacy Kraszewski powieści. Basia utrzymuje, że równanie „karp = PRL” jest nie do udowodnienia, ponieważ hodowle karpi istniały w Polsce już w XII-XIII wieku. Popyt na tę rybę wzrósł znacznie w XIX wieku, kiedy ilość dni postnych dochodziła do stu w roku.

„Karp nie jest rybą klasową, tylko regionalną” – mówi Basia i dodaje, że w różnych regionach jadano różne ryby.

A oto moje komentarze do innych wydarzeń: Łapanka na prezesa NBP to kolejna kompromitacja naszej władzy, która szukała następcy znienawidzonego przez nią Balcerowicza od marca! Zgodnie ze swoją metodą znaleźli na to nazwisko, jak mówią Anglosasi, Mr. Nobody. Ten wycofał się, zanim jeszcze okazał się być Mr. Somebody. Bracia K. mają taki system, że na ważne stanowiska proponują ludzi nieznanych, którzy stają się od nich całkowicie zależni, taka jest np. pewna pani minister, która stara się mówić jak najmniej, ponieważ kiedy już coś powie, to potem tego żałuje (np.: posłowie opozycji nie powinni reprezentować interesów innych niż nasze, co może było aktualne wobec Targowicy, ale chyba nie wobec Platformy i lewicy w obecnym Sejmie). Brak godnego następcy Balcerowicza to żenada, bo taki kandydat powinien być oglądany pod światło miesiącami przez policję, środowisko, rynki, polityków i media. A będzie tak jak zwykle, jak z sędziami Trybunału Konstytucyjnego i wieloma innymi nominatami: w ostatniej chwili, bez dyskusji, kto jest za?, dziękuję.

Jeszcze gorzej jest, kiedy Mr. Nobody staje się Mr. Somebody. To casus Marcinkiewicza. Premier z kapelusza uzyskał własną tożsamość, głównie zresztą medialną, bo specjalnej treści w nim nie widzę, i zaczął żyć własnym życiem. Było żenujące jak ze stanowiska premiera został „rzucony” na Warszawę, jak przełknął tę pigułkę, a po nieznacznie zresztą przegranych wyborach, ląduje w spółce Skarbu Państwa. O tym, żeby powrócić do pracy w szkole, czy do wyuczonego zawodu fizyka, nikt nawet nie ośmiela się wspomnieć. Marcinkiewicz to człowiek wielu talentów, prawdziwa „Mädchen für alles”. Poszukiwanie następcy Balcerowicza i poszukiwanie zajęcia dla Marcinkiewicza przypominają zabawę w komórki do wynajęcia. PKO S.A. dla premiera Bieleckiego, PKO BP dla premiera Marcinkiewicza; który bank będzie następny – I kiedy zaczniemy znów mówić o układzie na styku polityki i gospodarki?

Pozostałe newsy: polskie media nie ulękły się władzy i przyznały nagrodę Press twórcom „Teraz My” (Morozowski i Sekielski – moje gratulacje!), autorom haniebnej prowokacji Begerowa/Lipiński. Roman Giertych wprowadza religię na maturę, podobno dlatego, żeby uczelnie i wydziały teologiczne nie musiały organizować egzaminów wstępnych. Co za obłuda! Przecież lekcje religii nie mają wiele wspólnego z nauką, już raczej z katechezą. To kolejny krok w kierunku państwa wyznaniowego – dokładnie odwrotnie niż w Europie i w naszej kochanej „Hameryce”, która jest bardzo wierząca, ale pilnuje rozdziału Kościoła od państwa do tego stopnia, że oficer w mundurze nie może uczestniczyć w procesji, ani nawet wejść do kościoła, a co dopiero całymi jednostkami w szyku zwartym, jak u nas. Co kraj to obyczaj – jak z tymi karpiami.