Rysiek

Inni będą  pisać o Ryszardzie Kapuścińskim jako o pisarzu, wszak był największym reporterem swojego pokolenia, nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Opisał świat i starał się go zrozumieć. Ja chcę pisać tylko o Przyjacielu.

Ostatni raz widziałem Ryśka 11 grudnia, a więc zaledwie sześć tygodni temu, w redakcji „Polityki”, na promocji książki Krzysztofa Teodora Toeplitza „Dokąd prowadzą nas media”, którą miałem zaszczyt prowadzić. Umówiliśmy się z Rysiem na pół godziny przed promocją, ponieważ chcieliśmy porozmawiać. Pojechaliśmy windą do małej salki na V piętrze, gdzie nikogo nie było. Chodził z trudem, miał problemy ze stawami, ale przyszedł specjalnie – jak powiedział –  dla KTT i dla mnie, ponieważ kilka dni wcześniej obaj zostaliśmy „zdemaskowani jako agenci”. Nie musiał tego robić, ale przyszedł demonstracyjnie, jak wiele osób tamtego wieczoru, m.in. prof. Karol Modzelewski, którym będę zawsze wdzięczny. Rysiek znał cały świat jak nikt inny, ale nie mógł się nadziwić temu, co dzieje się w Polsce. Usta nam się nie zamykały, aż Piotrek Adamczewski telefonował z sali konferencyjnej, że jest już komplet publiczności i pora zaczynać. A Rysiek, który ostrogi zdobył pół wieku temu w „Polityce”, wypytywał mnie, kto jak się trzyma i prowadzi, jak gdyby sprawdzał coraz krótszą listę obecności i oceny ze sprawowania.

Jakieś dwa lata wcześniej spotkaliśmy się u mnie w domu na kolacji, razem z Jankiem Bijakiem – poprzednim redaktorem naczelnym „Polityki”, którego byłem zastępcą, Anią Żebrowską – rusycystką, wspaniałą korespondentką „Gazety Wyborczej” w Rosji, i Ludwikiem Stommą –  niezrównanym felietonistą, pisarzem, uczonym. Janek i Ludwik byli w tak wspaniałej formie, tak dowcipni i weseli, że Rysiek zanosił się ze śmiechu. Cały ten wieczór wspominam jako Jego kaskadę śmiechu. Śmiał się jak dziecko. Nie był za grosz zepsuty. Spotkałem w Chile – gdzie Jego książki nie były wydane, dokąd docierały via Hiszpania i Argentyna – ludzi, którzy szli o zakład, że dostanie Nobla. „Cesarz”, „Szachinszach”, „Wojna futbolowa” – znali tytuły, znali książki, z trudem wymawiali nazwisko Autora. Od kilku lat, kiedy był już poważnym kandydatem do tej nagrody, żartował, że gdyby tak się stało, to wynajmie samolot i zabierze nas wszystkich do Sztokholmu.

Kiedy dwa lata temu leciałem do Barcelony, otworzył przede mną swój kalendarzyk – najcenniejsze, co dziennikarz ma – nazwiska, telefony, przyjaciele, i wszystko mi to dał. Nigdy niczego ode mnie  nie chciał – zawsze dawał. Był tak skromny, nieśmiały, że wyglądało to na pozę. Taki sławny, a taki skromny – trudno było uwierzyć, że to jest naturalne. A jednak skromność była, albo stała się, Jego naturą.

Agnieszka Osiecka opowiadała scenę, która utkwiła mi w pamięci. Nowy Jork. Hall wielkiego hotelu. Przerwa w obradach PENCLUBU. Reporterzy czekają pod drzwiami na sławnych pisarzy amerykańskich. Otwierają się drzwi do sali obrad. W drzwiach stają pisarze.  Dookoła nich kotłują się dziennikarze i fotoreporterzy. I nagle, jak na gwizdek – wszyscy reporterzy, jak rój ptactwa, zrywają się z gałęzi i fruną do innych drzwi. Stał tam Kapuściński. A pisarze zostali sami, jak drzewa, z których nagle opadły liście.