Agnieszka

We środę, 7 marca, mija dziesięć lat od śmierci Agnieszki Osieckiej. Czuję się trochę nieswojo pisząc o tym w Internecie, w wirtualu, ponieważ Agnieszka kojarzy się bardziej z papierem,  ze zwykłym szkolnym zeszytem, w jakim pisała, a potem z przenośną maszyną do pisania  (mówiło się „portal”), którą zostawił jej Marek Hłasko przed wyjazdem zagranicę. Maszyna ta stoi dziś w Fundacji „Okularnicy” im. Agnieszki Osieckiej. Kiedy byliśmy w Stanach, za namową rodziny Agnieszka kupiła laptopa, ale nigdy się do tego urządzenia nie przekonała. Z przedmiotów tak na prawdę rajcował ją tylko samochód, no, może jeszcze aparat fotograficzny – o resztę nie dbała. Wszystko, co miała – rozdawała.

Pewnego dnia, kiedy wprowadzano do Polski Coca-Colę, otrzymała od firmy propozycję napisania polskiego hasła reklamowego. Hasło amerykańskie brzmiało „Coca-Cola. This is it.” Zaproponowała „Coca-Cola. To jest to”. Slogan ten wkrótce zrobił karierę. Nie były to czasy,  kiedy twórca rozmawiał z producentem o pieniądzach, więc żadnej umowy  nie było. Agnieszka zresztą nie była przyzwyczajona do takich rozmów, pisała z powołania, a nie dla pieniędzy. Te przychodziły później z tantiem i z honorariów. Była nieprzygotowana do rozmowy o honorarium za reklamę, więc zaakceptowała pierwsza propozycję – tysiąc złotych. Wszyscy, którzy się o tym dowiedzieli, robili wielkie oczy ze zdziwienia, że tak mało. Agnieszka lubiła rozdawać, ale nie lubiła być naciągana. Zadzwoniła więc jeszcze raz i bez trudu otrzymała honorarium dziesięć razy większe, które w całości przeznaczyła na wakacje nad morzem dla pewnej wielodzietnej rodziny zastępczej z Żerania, którą wspierała.

Chociaż była krzepka, wysportowana, i nie była filigranowej budowy, była niezwykle wrażliwa – fizycznie i psychicznie. Fizycznie cierpiała z powodu alergii, zwłaszcza na wiosnę, kiedy brakło jej tchu, brała inhalacje, przyjmowała wapno, nad ranem nie mogła spać, na Saskiej Kępie miała zaprzyjaźnioną pielęgniarkę, która przyjeżdżała z zastrzykiem.

A psychicznie? Pewien znajomy Amerykanin, którego w początku lat 70. odwiedziliśmy w  New Jersey, udostępnił nam swoje  mieszkanie, jakie posiadał w luksusowej miejscowości Crans, w Alpach szwajcarskich. Jest to snobistyczny, bogaty kurort (latem – golf, zimą – narty, cały rok spacery w eleganckich futrach, od butiku do butiku), w którym zamożni cudzoziemcy kupują mieszkanie, żeby wpaść na kilka dni, a poza tym stoi puste.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, znaleźliśmy się w pięknej miejscowości, z ogromnym, zielonym polem golfowym, kolejkami i wyciągami narciarskimi (były nieczynne z powodu lata) oraz luksusowymi sklepami, które Agnieszki nie interesowały. Trafiliśmy pod wskazany adres, w samym centrum Crans, jak gdyby na Krupówkach, i wtedy okazało się, że mieszkanie mieści się w normalnym, szarym bloku, zbudowanym „pod wynajem”, pozbawionym za grosz wdzięku, w betonowym pudle, jakie mogło stanąć w osiedlu Za Żelazną Bramą, ale nie w Alpach, na wysokości ponad tysiąca metrów, na tle najwyższych szczytów. Trudno było uwierzyć, że Szwajcarzy pozwolą tak zepsuć krajobraz. Na widok tej brzydoty, Agnieszka nie tylko odmówiła wejścia, ale po prostu rozpłakała się i wróciła do Warszawy. Nigdy więcej tam nie pojechała.

Zimą urodziła się nasza córeczka. Kiedy odebrałem je samochodem ze szpitala, Agnieszka usiadła obok mnie, a na tylnym siedzeniu, w specjalnym koszyku, ułożyliśmy Agatkę. Zanim dojechaliśmy do Falenicy, gdzie wtedy mieszkaliśmy, Agatka zaczęła kwilić. „Ona płacze!” – zawołała przerażona Agnieszka. „-  Nie martw się – odpowiedziałem – ona płacze z radości, że przyszła na świat…”.

PS. Wszystkich zainteresowanych zapraszam na stronę www.okularnicy.org.pl.
Grób Agnieszki Osieckiej znajduje się na Cmentarzu Powązkowskim, IV brama, kwatera 284 B wprost-2-16.