Pierdoły

Za Trzeciej RP słowo takie brało się w cudzysłów. Zdarzało się, że polityk, nawet na stanowisku, powiedział „spieprzaj dziadu”, ale było to wyjątkowe. Rządząca wówczas łże-elita była tak załgana, że ukrywała co myśli i przestrzegała łże-konwenansów. Rządzący w PRL komuniści wręcz udawali inteligencję. Jeden znał nawet francuski, inny (zły duch swoich czasów) był miłośnikiem Norwida. Towarzysze potrafili rozmawiać grubiańsko, ale tylko między sobą, nigdy nie na plenum KC, albo na biurze politycznym, które dzisiaj nazywa się chyba „komitetem politycznym”. Pamiętam, jak pewien towarzysz uchylił drzwi do gabinetu I Sekretarza, a ten akurat mówił do Moczara: „Słuchaj Mietek, jak ty mnie będziesz podsrywał, to ja tobie podesram.” Ale tak rozmawiali w cztery oczy, publicznie to byli dżentelmeni, tacy jak Artur Zawisza, albo nawet więksi.

Dopiero kiedy do władzy doszła inteligencja żoliborska, posypały się „dziady i pierdoły”. Z tego powodu zadzwonił do mnie pewien inteligent żoliborski, żeby poinformować, że w naszej dzielnicy panuje rozczarowanie z powodu słownictwa rządzącej braci, a trzeba pamiętać, że PiS na Żoliborzu wygrał. Oficjalna wersja, jakoby na czele rządu i państwa stała inteligencja żoliborska, nie znajduje potwierdzenia w słowach. Na Żoliborzu nie mówi się o pierdołach, tylko elegancko, o drobiazgach, o szczegółach, o błahostkach, czy wręcz o imponderabiliach. Obywatel nie mówi do obywatela spieprzaj, tylko ustąp, posuń się, wyjdź, a do starszych ludzi nikt nie zwraca się per „dziadu”. Nie wyobrażam sobie, żeby znani Żoliborzanie – Wajda, Zanussi, Piesiewicz, Blikle – w ogóle znali takie wyrażenia.

W języku żoliborskim takie słowa nie występują. Chcąc przysłużyć się jako tłumacz pomiędzy językiem braci a inteligencją, z której się wywodzą, zacząłem szukać w słownikach. „Pierdoły” są terminem tak rzadkim, tak wyszukanym, tak wyrafinowanym, że nie występują nawet w słowniku frazeologicznym języka polskiego Stanisława Skorupki. Trafiły za to do „Słownika języka polskiego” PWN, ale to chyba dlatego, że dzieło to ukazało się w PRL, kiedy język ojczysty – jak wszystko – chylił się ku upadkowi. Według tego słownika, „pierdoły” to słowo wulgarne, „o człowieku starym, niedołężnym, niezdolnym do niczego, gadającym głupstwa”. Byłbyż to marszałek Sejmu? Bardziej sympatyczne są „pierdołki” – też wulgarne, ale znaczące tyle, co „androny, głupstwa, dyrdymałki, bzdury”, i to chyba miał pan premier na myśli, tylko mu się pomyliło.

Być może bracia, posługując się od czasu do czasu dosadnym słownictwem, chcą w ten sposób odciąć się od salonów, pokazać, że wywodzą się z ludu, a nie z inteligencji, zwłaszcza żoliborskiej, bo ta kojarzy się niektórym z tzw. socjalizmem żoliborskim? A może po prostu chcą pójść w ślady Marszałka, który o posłach potrafił się wyrazić „fajdanitis poslinis”, a o konstytucji „konstytuta – prostytuta”? Jeśli tak, to pozostaje mieć nadzieję, że będą przypominali Marszałka nie tylko pod tym względem.