Z kanonu lektur

Dzisiaj święto państwowe Stanów Zjednoczonych, a u nas – podpisanie kanonu lektur. Z tej okazji chciałbym podzielić się wrażeniami z lektury dwóch książek dwóch bardzo odmiennych Amerykanów – Richarda Pipesa („Żyłem”) i Richarda Feynmana („Pan raczy żartować, panie Feynman”).

Richard Pipes (ur. 1923 r. w Cieszynie w zamożnej rodzinie żydowskiej), zdążył zbiec z Polski w 1939 roku, wkrótce trafił do Stanów Zjednoczonych, gdzie został cenionym historykiem, przez ponad 40 lat profesorem uniwersytetu Harvarda, chyba najbardziej znanym specjalistą w dziedzinie historii Rosji. Napisał ponad 20 książek, z których kilka ukazało się w Polsce, m.in. „Rewolucja rosyjska”, „Rosja pod rządami bolszewików”. W sprawach współczesnych i politycznych dał się poznać jako zdecydowany antykomunista, zwolennik twardej linii wobec ZSRR, co nie przysparzało mu popularności wśród na ogół bardziej umiarkowanych kremlinologów amerykańskich. W latach 70. był członkiem tzw. Zespołu B (do spraw polityki wobec Moskwy) w CIA, utworzonego przez George’a Busha (ojca), kiedy ten był szefem agencji. Godzina Richarda Pipesa wybiła jednak w Waszyngtonie dopiero kiedy prezydentem został Ronald Reagan. Pipes został wówczas szefem wydziału Europy Wschodniej i Rosji Sowieckiej w Krajowej Radzie Bezpieczeństwa.

Wydawałoby się, że Pipes powinien być szczęśliwy – wybitny historyk o zacięciu politycznym dostaje biuro vis a vis Białego Domu i ma wpływ na politykę supermocarstwa wobec kraju Sowietów, o których wie wszystko. Tymczasem okazuje się, że dwuletni pobyt Pipesa w Waszyngtonie to jedno pasmo cierpień. W korytarzach władzy co chwilę ktoś podstawia Pipesowi nogę, ma na pieńku z sekretarzem Stanu Alexandrem Haigiem, z przewodniczącym Rady Bezpieczeństwa Narodowego, Allenem, i z wieloma innymi, wśród nich z najbardziej wpływowymi osobami na dworze Reagana – jego żoną Nancy i kluczowym doradcą, Johnem Deweyem. Na dworze króla Reagana Pipes czuje się niedoceniony, lekceważony, marginalizowany, nie jest dopuszczany przed oblicze prezydenta, tylko raz jest zaproszony na kolację do Białego Domu, notatki, które pisze, są wykorzystywane przez przełożonych, ale bez podania kto je napisał, cały Waszyngton sprzysiągł się przeciwko profesorowi, nawet media – „New York Times” poświęcił jego nominacji, a następnie odejściu, dużo mniej miejsca niż jego poprzednikowi i następcy.

To, że Waszyngton, jak każda stolica, to kłębowisko żmij – to wiadomo, podobnie jak to, że polityka to brudna gra i walka o wpływy. Ale czytając „Żyłem” trudno oprzeć się wrażeniu, że nawet najbardziej znany uczony i polityk jest tylko człowiekiem, spragnionym pochwał, względów i zaszczytów, wręcz uczulonym na punkcie atencji, jaka go spotyka lub omija. Widać to, kiedy pisze o recepcji jego książek za granicą – w Niemczech nie było ani jednej pochlebnej recenzji, a we Francji książka prędko zniknęła z witryn księgarskich, prawdopodobnie dlatego, że – jak sugeruje – historia Rosji była w Europie domeną komunistów.

Jak było – tak było, książkę czyta się dobrze, bo Richard Pipes ma nie tylko warsztat świetnego historyka, ale i dobre pióro. Pozostaje jednak wrażenie, że obcujemy z człowiekiem próżnym, który cierpi na kompleks Brzezińskiego i Kissingera.

RICHARD FEYNMAN (1918 – 1988) to zaprzeczenie Pipesa, fizyk, laureat nagrody Nobla, człowiek, który nie miał nic wspólnego z polityką, stronił od jakiejkolwiek celebry, jego pasją było myślenie i poznawanie świata. „Pan raczy żartować, panie Feynman” (Znak, 2006, w rewelacyjnym przekładzie Marka Demiańskiego, fizyka w UW) to rozkoszna lektura, którą gorąco polecam. Rewelacja, nawet dla czytelnika tak tępego do nauk ścisłych jak gospodarz blogu. Książka, będąca swoistą autobiografią i zbiorem anegdot Feynmana, została spisana przez jego „przyjaciela po bębnie”. Tak! tak! Do licznych pasji Feynmana należała bowiem gra na bębnie, występował nawet w klubach.

Richard Feynman urodził się w Nowym Jorku, był cudownym dzieckiem, od najmłodszych lat prowadził w domu doświadczenia i eksperymenty, w szkole się nudził, więc nauczyciel dawał mu do czytania podręczniki uniwersyteckie całkowania i różniczkowania, które to umiejętności posiadł do perfekcji i na studiach miał reputację doskonałego „całkowacza”. Studiował w MIT, doktoryzował się w Princeton, na jego referat przyszedł nawet Einstein. W 1942 r. został najmłodszym uczestnikiem „Projektu Manhattan” (budowa pierwszej bomby atomowej). Po wojnie był profesorem Uniwersytetu Cornell i California Institute of Technology. Fenomenalnie uzdolniony, został jednym z najbardziej znanych fizyków w USA i na świecie, jego wykłady to podobno klasyka.

Poza fizyką miał wiele rozmaitych pasji, od biotechnologii po naukę rysunku (zapisał się na kurs, miał wystawę, udało mu się nawet sprzedać dwa rysunki po 60 dolarów), rozszyfrował hieroglify Majów i został autorytetem w tej dziedzinie, grał na bębnie, był specjalistą w otwieraniu kas pancernych, miał wspaniałe poczucie humoru. „Pan raczy żartować…” to najbardziej dowcipna książka, jaką ostatnio czytałem. I jakże odmienna od książki prof. Pipesa!

Feynman w ogóle nie zwraca uwagi na to, jak traktują go inni, nie ma kompleksów, o nagrodzie Nobla wspomina tylko raz i to mimochodem, ma poczucie własnej wartości i nie poluje na jej dowody. Facet na wielkim luzie, kawalarz i dowcipniś. Ktoś powiedział, że „Feynman to pół-geniusz i pół-bufon”, ale potem się poprawił: „To pełen geniusz i pełen bufon”. Z książki wynika tylko to pierwsze. Ma rację Marek Demiański, że spoza anegdot i dykteryjek wychyla się ważne przesłanie o tym, co w życiu liczy się na prawdę i jaki powinniśmy mieć stosunek do świata, który nas otacza. Ja bym tę książkę wpisał do kanonu lektur.