Buta Jacka Kurskiego

Niektórzy, zwłaszcza starsi, czytelnicy, lubią czytać nekrologi. Ja nie lubię być ani autorem, ani czytelnikiem, ani tym bardziej bohaterem nekrologów. Moją ulubioną lekturę w gazetach stanowią wszelkie przeprosiny, odwołania i wyrazy ubolewania publikowane na skutek przegranego procesu sądowego.

Wiele takich notatek ukazuje się w „Gazecie Wyborczej”, której redaktor naczelny był przedmiotem licznych obelg oraz insynuacji, które przekazywał swojemu adwokatowi, wysyłając go do sądu. Dziennikarze z kręgu niesławnej pamięci „Dziennika” organizowali nawet cała kampanię przeciwko Michnikowi, utrzymując, że redaktor powinien bronić się w druku, polemizować, odpierać zarzuty, a nie biegać do sądu i ograniczać wolność słowa (nie omieszkano przy tym dodać „Agorę” stać na adwokata). Byłem i jestem innego zdania. Uważam, że każdego obowiązuje odpowiedzialność za słowo, nie podobało mi się, kiedy znani dziennikarze demonstracyjnie zamykali się w klatce przez Sejmem, w obronie pewnego redaktora – kłamczucha, skazanego przez sąd za świadome opisanie kłamstw i bagatelizowanie wyroków sądowych. Nie podobały mi się krętactwa „Życia” w sprawie rzekomych „wakacji z Ałganowem”.

Czytając, jak zwykle, wszelkie przeprosiny i odwołania, trafiłem kilka dni temu w „Gazecie” na odwołanie szczególne: Redakcja odwołała swoją nieprawdziwą informację, jakoby Bronisław Wildstein, kiedy był prezesem TVP, sowicie płacił z tytułu odpraw i zakazu pracy u konkurencji przez pewien czas po zwolnieniu z pracy. (Szczegółów „odwołania” nie pamiętam, ale o to mniej więcej chodziło). Dla konesera odwołań i przeprosin, za jakiego się uważam, był to smakowity kąsek, ponieważ Agora na ogół procesy prasowe wygrywa, a tym razem (nie wiem, czy w wyniku procesu czy też w trosce by go uniknąć) uderzyła się w piersi i to wobec sztandarowego publicysty prawicy, z którą ma na pieńku. Na pewno nie uczyniła tego z miłości, ani z powodu wyrzutów sumienia.

Ale oto w „Gazecie” z 24 czerwca ukazało się „Oświadczenie Jacka Kurskiego”, w którym poseł przyznaje, że w wypowiedzi dla PAP z lipca 2008 roku (a więc walka o prawdę trwała dwa lata, trzeba mieć na to zdrowie i pieniądze!) przedstawił „nieprawdziwe, zniesławiające dane” dotyczące spółki Agora. Jacek Kurski „przyznaje, że te zarzuty nie miały żadnego oparcia w faktach”, i w wyniku przegranego procesu sądowego, przeprasza Agorę – wydawcę „Gazety”.

– Nieźle musiał nabroić i nieźle „Gazeta” musiała go docisnąć w sądzie, skoro zmusiła butnego posła Prawa i Sprawiedliwości, do zamieszczenia takiego oświadczenia – pomyślałem. Aliści okazało się, że to nie skruszony JK, ale zniecierpliwiona Agora (być może chciała zdążyć przed wyborami, gdyż JK był jednym z ulubieńców braci Kaczyńskich), postanowiła wykonać wyrok sądowy. Jak informuje TVN, wykonując wyrok, komornik zajął prywatny samochód BMW, będący własnością posła. Okazały ten samochód jest dobrze znany policji, gdyż właściciel przy jego pomocy ostentacyjnie łamał przepisy drogowe. Aliści na koniec informacji TVN pokazano zadowolonego z siebie posła Kurskiego, który z dumą oświadczył, że jego „można zlicytować, ale nie można złamać”. No, proszę, jaki to bohater!

Wypowiedź ta budzi zdumienie i niesmak. Poseł Prawa (sic!) i Sprawiedliwości (sic!) ma za nic prawomocny wyrok sądowy. To się w głowie nie mieści. Po tym wszystkim, co PiS mówi o potrzebie prawa, jeden z najbardziej znanych posłów tej partii, do niedawna jedna z jej „twarzy”, ma za nic wyrok sądu. Przecież ci ludzie z nas kpią w żywe oczy. Jeden codziennie przebiera się w inny kostium, na szczęście coraz ładniejszy, a drugi w żywe oczy kpi z prawa i sprawiedliwości. Rzadki to pokaz cynizmu, bezkarności i deprawacji, pogardy dla prawa i sprawiedliwości. Chyba do posła Kurskiego nie dotarła jeszcze obowiązująca od kilku tygodni zmiana wizerunku z partii niezłomnej, na partię solidną, umiarkowaną, kompromisową i godną zaufania.