Mogło być gorzej

Zacznijmy od tego, że debata, choćby wstępna i tylko informacyjna, na temat praworządności w Polsce to zjawisko dla wizerunku naszego kraju niekorzystne. No bo jednak Unia po raz pierwszy zastosowała taką procedurę, co było zaskoczeniem dla polskiego rządu (i co było pretekstem do natychmiastowego odwołania polskiego przedstawiciela w UE, świetnego dyplomaty, amb. Prawdy).

Żaden kraj nie chciałby być na cenzurowanym. Ma rację Ryszard Petru, że Polska po raz pierwszy znalazła się na kolanach. Zapewnienia premier Szydło, że nie będziemy prowadzić polityki zagranicznej na kolanach – nie pomogły. Szefowa polskiego rządu była w Unii wywołana do tablicy i musiała się tłumaczyć, a także wysłuchać głosów nie tylko obrony, ale i krytyki. Pozycja Beaty Szydło była słaba, ponieważ w Polsce dzieją się rzeczy niepokojące, o czym jeszcze będzie mowa w pracach Komisji Europejskiej i w Komisji Weneckiej (do której rząd polski słusznie wystąpił, nie czekając, aż uczynią to inni).

Mimo niesprzyjających okoliczności debata miała wyjątkowo łagodny przebieg, widać było starania głównych sił politycznych i aktorów, by uniknąć konfrontacji, nie widać było żadnej antypolskiej zmowy i podobnych bzdur. Premier Szydło nie tylko przyjechała i stawiła czoła, ale wręcz rozpływała się w zachwytach nad Unią Europejską, zapewniała o prounijnym stanowisku Polski, Polaków i rządu.

Beata Szydło niejednokrotnie powtarzała, jak bardzo znacząca i ważna jest jej obecność. Gdyby brać dosłownie to, co powiedziała, to polskie władze są zdecydowanie prounijne.

Wystąpienia polskiej premier – aczkolwiek merytorycznie nie do przyjęcia przez opozycję i niezgodne z rzeczywistością (nic się nie stało, debata w PE jest niepotrzebna, wszystko jest OK, Trybunał pracuje [!!!], przyjęliśmy milion [kiedy?!] uchodźców z Ukrainy, chcemy kompromisu, godzimy się na większość opozycyjną w TK, w mediach nie robimy niczego zdrożnego [patrz np. Włochy]) – były zręczne, sprawne, utrzymane w dobrym tonie. To był dobry dzień dla premier Szydło.

Dla Polski nie był to dobry dzień, gdyż wczorajszy prymus Unii po raz pierwszy znalazł się na dywaniku, musieliśmy wysłuchać gorzkich słów Schulza i Timmermansa oraz niektórych dyskutantów, a jeśli do tego dodać, że Bruksela pierwszy raz zastosowała mechanizm nadzoru nad wdrażaniem praworządności, jeżeli do tego dodamy radykalną zmianę stosunku wielu polityków i mediów światowych i klimatu wobec Polski, wreszcie obniżenie (choćby nie wiem jak podważane) ratingu agencji Standard & Poor’s, to można mówić o czarnej serii.

Przedstawiciel PiS, prof. Ryszard Legutko, był dobrze przygotowany, poruszył 4 punkty (dobry ton debaty, właściwy język, skąd Unia ma tak nieprawdziwe i bałamutne informacje o Polsce, skoro u nas dzieje się dobrze, a w ogóle to PE przekracza swoje kompetencje i stosuje podwójne standardy).

Stosunkowo blade i bezbarwne było wystąpienie deputowanego Jana Olbrychta (PO). Kluczowym słowem było „przykro” nam, że debata wpłynie niekorzystnie na wizerunek Polski, gdzie zwycięzca wziął wszystko i robi, co chce itd. Jak na jedyny głos przedstawiciela polskiej opozycji była to klapa, porażka. Albo to kolejne partactwo Platformy, ale PO dała się zaszantażować, że Targowica, że nie wolno donosić na swój kraj za granicą. Możliwe było duże lepsze wystąpienie, prawdziwe, ale nie „donosicielskie”. Kolejna zmarnowana przez Platformę okazja.

W sumie: Polska nie wypadła tak źle, nikt nas nie skompromitował, premier Szydło „dała radę”, prezes PiS może być zadowolony, polskiej opozycji nie było słychać, nie wykorzystała okazji. Ale nie zapominajmy, że procedura dopiero się zaczyna, przed nami praca w Komisji Europejskiej i w Komisji Weneckiej – tam nie będzie tak z górki, zaczną się schody.