Ofensywa uśmiechów

Pod jednym względem rekonstrukcja rządu okazała się dobrą zmianą. Rząd Morawieckiego zabrał się do roboty, żeby przełamać izolację Polski, wyprowadzić ją ze ślepej uliczki. Powstaje pytanie: czy i o ile trzeba się cofnąć, zawrócić w łamaniu wymiaru sprawiedliwości, żeby znaleźć się ponownie w gronie państw akceptowanych, „salonfahig”?

Aktywność polskiej dyplomacji po rekonstrukcji rządu świadczy o tym, że (wbrew buńczucznym oświadczeniom, iż jesteśmy liderem, nasz głos jest słuchany, powstaliśmy z kolan, jesteśmy sprawcą, a nie ofiarą polityki międzynarodowej) władze polskie zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo osłabiły sytuację międzynarodową naszego kraju.

Kaczyński, Duda i Morawiecki oraz ich przyboczni (Bielan, Szczerski i inni) wreszcie przejrzeli na oczy, dotarło do nich, w jakim dołku znalazła się Polska, i brednie o tym, że 27:1 było sukcesem, bo pokazaliśmy, iż nie jesteśmy chorągiewką na wietrze, są niepoważne. Długo oczekiwane zwolnienie ministra Waszczykowskiego nie było wszak nagrodą, tylko wyrazem dezaprobaty. Notabene dezaprobaty dla polityki, którą nie „Waszcz” wytyczał. Podczas kiedy Duda i Waszczykowski zachwycali się wyborem na niestałego członka Rady Bezpieczeństwa (nie pierwszy i nie ostatni raz), pętla wokół Polski się zaciskała.

Departament Stanu USA, prezydent Macron, Parlament Europejski, Komisja Wenecka, międzynarodowe organizacje prawnicze, ciała ONZ, prezydent Obama, praktycznie wszystkie media zachodnie nie ukrywały swojej dezaprobaty dla poczynań rządu polskiego (a nie „Polski w ogóle”). Pycha, arogancja, propaganda antyniemiecka okazały się nieskuteczne. Do tego trzeba dodać niespotykaną w państwie członkowskim dyskredytację Unii Europejskiej – nowego okupanta, maszerującego pod dyktando kanclerz Merkel.

Grupa trzymająca władzę w Polsce wreszcie musiała przyznać się do porażki na arenie międzynarodowej (czego głośno nigdy nie uczyniła, bo szła w zaparte) i zabrała się do roboty. Oto niektóre fakty z ostatnich dni:

1. Dłuższa rozmowa telefoniczna Duda – Pence (wiceprezydent USA).
2. Wizyta premiera Morawieckiego w Budapeszcie, a następnie w Brukseli, kolacja z przewodniczącym KE Junckerem, jeszcze kilka dni temu określanym przez propagandę jako pijak na wylocie, „za rok go tu nie będzie” – mówił dwa dni temu Ryszard Czarnecki.
3. Wizyta ministra Czaputowicza w Bułgarii (pełni przewodnictwo UE w okresie dla Polski kluczowym).
4. Spotkanie ministra Czaputowicza z wiceprzewodniczącym KE Timmermansem, do niedawna określanym jako polityczny bankrut przegranej partii socjalistycznej w Holandii.
5. Spotkanie ministrów spraw zagranicznych Polski i Niemiec – naszego najważniejszego partnera w Europie.
6. Spotkanie ministra obrony Błaszczaka z sekretarzem generalnym NATO Stoltenbergiem w Brukseli i z doradcą prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa, gen. MacMasterem, w Waszyngtonie.
7. Zapowiadana wizyta Sekretarza Stanu USA Tillersona w Warszawie.

To tylko wybrane fakty, jakie zdążyłem zarejestrować. Chociaż niektóre z tych spotkań były uzgadniane wcześniej (wizyta Tillersona, wizyta u MacMastera), to obraz jest wymowny: politycy Prawa i Sprawiedliwości, najwyżsi „urzędnicy” (jak z pogardą mówiono do wczoraj o najważniejszych politykach unijnych), rozjechali się po świecie jak do pożaru. Gdyby nie było pożaru, nie pojechałoby tyle zastępów straży ogniowej.

Polscy emisariusze mają przed sobą trzy zadania. Pierwsze: przekonywać, że w Polsce ma miejsce dobra zmiana. Przekonywać, dlaczego zarzuty na temat rzekomego zniszczenia Trybunału Konstytucyjnego i zamachu na Sąd Najwyższy oraz KRS, pełna kontrola mediów publicznych etc. są nieuzasadnione. Pokazać, że ministrów najbardziej skonfliktowanych z zagranicą, w tym premier Szydło, zastąpili nowi ludzie, zwolennicy dialogu, niesplamieni konfliktem Polski z Unią Europejską i z Zachodem.

Drugie – przeciągnąć na polską stronę co najmniej sześć krajów UE, które w głosowaniu zablokują procedurę zastosowaną wobec Polski. Jeśli to się uda, to do głosowania zapewne nie dojdzie, żeby nie powstało wrażenie rozłamu na tle polskim.

Trzecie, równie ważne zadanie polskiej dyplomacji, to „rozpoznanie bojem”, do jakiego stopnia politycy zachodni są zdeterminowani powstrzymać populistyczny i autokratyczny trend w Europie. Jak pisze amerykański prof. Kupchan w „New York Timesie”, front walki o wartości zachodnie przebiega przez Polskę. Warszawa czeka na wieści z frontu. Od tego, na ile trafnie i odważnie polscy strażacy po powrocie przekażą w Warszawie myśli i uczucia Zachodu w sprawie Polski, na ile – ich zdaniem – Zachód jest zdeterminowany, na ile elastyczny, jak widzi możliwość zachowania twarzy przez obie strony, będą zależały dalsze decyzje Warszawy.

Czy polscy wysłannicy będą mieli odwagę przekazać na Nowogrodzkiej to, co usłyszą na Zachodzie, a co może być niemiłe, to się okaże. Oby starczyło odwagi.