Szczyt na trójkę

Gdzie jest deklaracja końcowa? Może ktoś z państwa ją widział? W Warszawie zakończyła się zakrojona z wielkim rozmachem konferencja na temat bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie. Miał być przełom, Stany Zjednoczone miały ogłosić Deal Stulecia – nowatorski plan Trumpa na rozwiązanie kryzysu bliskowschodniego. Teraz okazuje się, że figa z makiem, „deal”, który zna ponoć pięć osób (z tego cztery były w Warszawie), zostanie ogłoszony po wyborach w Izraelu.

W takim razie jak można dyskutować o bezpieczeństwie w regionie, nie znając planu USA, stanowiska Rosji, Iranu i Palestyńczyków? Czyżby nie udało się uzgodnić dokumentu końcowego? Nawet amerykańsko-polskiego? To by była porażka. Zgromadzenie Ogólne bez uchwały i bez rezolucji. Sukcesem był sam udział Izraela i części państw arabskich, ale mieliśmy nadzieję na więcej – więcej uczestników i chociaż jakieś wspólne konkluzje, zebrane w „deklaracji warszawskiej”. To okazało się nierealne.

Polska odniosła sukces umiarkowany – przyjechali przedstawiciele wielu państw, ale niekoniecznie dla nas najważniejszych (Niemcy, Turcja, Rosja, Francja trzymali się na dystans). Polsce udał się flirt z USA mimo różnic między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Umocniła się pozycja Polski wśród sojuszników USA, a także poparcie Waszyngtonu dla idei „Trójmorza”, ale za cenę rosnącej nieufności w Unii Europejskiej, która widzi w tym próby jej osłabienia.

Nie doszło na szczęście do skandalu na linii Bruksela–Warszawa, Polska stara się ratować swoją pozycję w Europie i za Atlantykiem, ale Niemcy już dali wyraz swojego krytycyzmu, a wizerunek Polski jako konia trojańskiego Stanów Zjednoczonych został wzmocniony. Polski rząd postawił na maksymalnie bliski sojusz z USA – to jest zrozumiałe i godne poparcia, ale nie oznacza, że mamy się podpisywać pod każdym planem Waszyngtonu, tym razem wobec Bliskiego Wschodu. Polska delegacja musiała przełknąć słowa wiceprezydenta Pence’a, że Lech Wałęsa wielkim bohaterem jest.

Skoro plon konferencji okazał się skromny, to na plan pierwszy wysunęły się skandale. Mam na myśli słowa dziennikarki amerykańskiej Andrei Mitchell z NBC, która palnęła głupstwo, mówiąc, że powstańcy w getcie walczyli z reżimem nazistowskim i polskim – moim zdaniem powiedziała to z głupoty i ignorancji.

Na szczęście przeprosiła. Takie cliché jest na Zachodzie rozpowszechnione. Gorzej, że w tym samym duchu wypowiedział się premier Izraela Netanyahu, ten sam, który niedawno podpisał wspólne oświadczenie z premierem Morawieckim, uznawane w Polsce za sukces oficjalnej polskiej polityki historycznej. Tego nie można już uznać za ignorancję. To jest raczej dowód głębokiego przekonania i kalkulacji przed wyborami w Izraelu. Wedle obowiązującego w Polsce prawa Netanyahu za swoje słowa, że Polacy „pomagali Niemcom zabijać Żydów”, powinien być ścigany przez prawo. Jest to prawo niemądre: ścigać Netanyahu – źle, puścić płazem – też niedobrze.

Jedyne wyjście, żeby prawda o najnowszej historii zwyciężyła, jest samemu jej dociekać i nie bać się ją głosić.