Trump odchodzi, tłuszcza zostaje

Donald Trump odchodzi w zasłużonej niesławie i bez klasy. Na szczęście nie będzie go na inauguracji Bidena. Teraz lepiej widać, że Hillary Clinton byłaby lepszą głową państwa niż ten bufon z Nowego Jorku.

Niestety, nie mogła wygrać, ponieważ jest małżonką byłego prezydenta, była już pierwszą damą, była ministrem, stanowiła uosobienie „waszyngtońskiej elity”, która co pewien czas jest przedmiotem ataków, podobnie jak elita w Polsce. Elita doskonale nadaje się, żeby na nią napadać i poprawiać sobie dzięki temu samopoczucie. „Nie należę do elity, nie pokazują mnie w telewizji, jestem OK”. W odróżnieniu od Hillary Joe Biden dał sobie z tym radę.

Nade wszystko nie miała Hillary tej charyzmy, tego czegoś, co ze zwykłych ludzi czyni wyznawców, a z wyznawców robi fanatyków. Tym czymś jest charyzma. Vote appeal, czyli odpowiednik sex appealu w polityce. Żadne atuty Hillary, a już zwłaszcza doświadczenie w sferze publicznej, liczne pełnione funkcje nie były w stanie przeważyć nad zerowym doświadczeniem w sferze publicznej Trumpa. Zero doświadczenia stanowiło jego atut – nie był za nic winny, nie był z rządu. Na tle dość bezbarwnej Hillary barwny milioner z Nowego Jorku jawił się jako prawdziwy talent wyborczy – gwiazdor telewizji, pewny siebie, potworny demagog, niezniszczalny w debatach i skuteczny w zjednywaniu wyborców.

Ktoś powiedział ostatnio, że wśród swoich stronników Trump cieszył się takim uwielbieniem i oddaniem, jakie w Europie można porównać tylko z wyznawcami Hitlera i Mussoliniego. Czytam akurat książkę profesora Jacka Leociaka „Wieczne strapienie”. Pisze on o „panegirystach”: „Przypomniał mi się niegdysiejszy rezydent na Wawelu, doktor prawa i generalny gubernator Hans Frank, jeden z czołowych zawodników w sztafecie pochlebców. Lizał buty Führerowi, opiewając jego wszechświatową wielkość, składając mu hołdy, gulgocząc przy wszystkich okazjach na temat Führera: jest pan wielkim politykiem, strategiem, wielkim człowiekiem”.

Pisał np. w dzienniku: „Jestem pachołkiem NSDAP. Wyznaję wierność dziełu do końca, do głębi mojego jestestwa, i jego wspaniałego ruchu. (…) Wy, którzy nadejdziecie po nas, zawsze myślcie o Führerze. (…) Boże, wspomagaj mnie aż do końca. Daj mi siły do dzieła. Ufność mego dobrego Führera”.

Tekst ten pasuje chyba dzisiaj do Korei Północnej. Czy pasuje do wielomilionowej sekty Trumpa? Ciekawe. Może odpowiedzą blogowicze, zwłaszcza ci zamieszkali w Stanach, ale nie tylko oni.

PS Moim zdaniem budynek Kongresu był tak słabo strzeżony, ponieważ nikt nie wyobrażał sobie, nikomu nie przyszło do głowy, że urzędujący prezydent będzie szczuł swoich wielbicieli do udania się na Kapitol, a oni rzucą się jak dzicz na swoich okupantów. Takiego zdziczenia nie pamiętają najstarsi Indianie. Amerykanie mają o czym myśleć, ale to samo może zdarzyć się wszędzie. Trump odejdzie – tłuszcza zostanie. Na szczęście my nie trzymamy w domu broni.