Zazdroszczę Ameryce

Przed chwilą oglądałem w internecie rozruchy w Portland, stolicy stanu Oregon. Około dwustu osób pod wodzą lewicowej Antify niosło transparenty w stylu „Chcemy zemsty – nie chcemy Bidena!”. Wybijali szyby, plądrowali sklepy. Jestem przekonany, że policja sobie z tym poradziła.

Zapewne podobne rozruchy miały miejsce w innych miastach mimo apelu Donalda Trumpa: „Nie chcę przemocy”. Na obrzeżach demokracji amerykańskiej dyszą ze złości lewicowi i prawicowi radykałowie. Jedni zaatakowali Kapitol w Waszyngtonie, inni rzucają kamienie i petardy w siedziby władz stanowych. Czego tu zazdrościć? Ano tego, że Amerykanie w pełni demokratycznie pogonili swojego Duce. Część jest rozgoryczona, ale większość wyborców odczuła ulgę i nadzieję.

Kiedy w 1962 r. po raz pierwszy przyjechałem do Stanów (na stypendium Uniwersytetu Princeton), Ameryka była w fazie nadziei. Właśnie wybrany został prezydent John Kennedy – młody, piękny i bogaty demokrata. Zaczął z rozmachem. Wysłał Gwardię Narodową, żeby James Meredith jako pierwszy Afroamerykanin mógł zostać studentem w stanie Missisipi. Zorganizował Korpus Pokoju – tysiące Amerykanów wyjechało do krajów „trzeciego świata”, by pomagać miejscowej ludności budować studnie, uczyć się pisać i czytać, być blisko zwykłych ludzi. Miało to poprawić wizerunek Stanów Zjednoczonych jako bogatego aroganta i wyzyskiwacza. Ja sam zaraziłem się Ameryką i po powrocie przetłumaczyłem dwie książki („Idź, powiedz to na górze” Jamesa Baldwina i „Dlaczego nie możemy czekać” Martina Lutra Kinga).

Wkrótce Kennedy został zamordowany, a James Meredith ranny od kuli zamachowca. Inna Ameryka pokazała swoją twarz. Stany weszły w okres niżu, którego symbolem była afera Watergate (za czasów Nixona) i przegrana wojna wietnamska. Dziś Ameryka (oczywiście nie cała, ale „większa” połowa) przeżywa kolejny okres nadziei. Ludzie, którzy stanęli na jej czele (duet Biden–Harris), na pewno nie będą kompromitowali swojego kraju. Nie tak jak Trump, który do ostatniej chwili utrzymywał, że przekazuje następcy (którego nazwiska nie wymieniał) kraj w doskonałym stanie, podczas kiedy pandemia zbiera śmiertelne żniwo, gospodarka dołuje, na ulicach pojawia się przemoc, policja strzela do demonstrantów, a za granicą Stany są skłócone z Unią Europejską, organizacjami międzynarodowymi (w tym Światową Organizacja Zdrowia), z sojusznikami w NATO.

Czegóż więc zazdrościć? Przede wszystkim zmiany: detronizacji populisty i bufona, który porywał rozgoryczonych wyborców, ale miał niewiele do zaoferowania poza szczuciem na elity i przemawianiem do dumy narodowej pod hasłami „America First” i „Make America Great Again”. Na szczęście Amerykanie mają to do siebie, że co pewien czas podnoszą głowę. Tym razem wyjątkowo szybko, już po pierwszej kadencji (co się zdarza rzadko), większość podziękowała urzędującemu prezydentowi. Ten zaś odchodzi w żałosnym stylu, łamie wszelkie reguły (60 sądów odrzucało jego protesty), nie uznaje porażki, poniża następcę, wywołuje atak na Kapitol.

Demokracja się jednak obroniła i możemy zazdrościć, że dała radę (Yes, we can), Stany wstąpiły w fazę nadziei. Nas to dopiero czeka. Jak powiedział Tusk: każdy z nas ma swój Kapitol i musi go bronić.

Zaproszenie
Amerykanista prof. Bogdan Szklarski, badacz i autor publikacji o polityce i przywództwie w USA (m.in. JFK), oraz Lejb Fogelman, prawnik polski i amerykański zamieszkały w Warszawie, specjalista od transakcji międzynarodowych, pracował w tej samej kancelarii co Rudy Giuliani, były burmistrz Nowego Jorku, obecnie osobisty prawnik Trumpa – będą naszymi gośćmi w TOK FM. Niedziela, 24 stycznia, godz. 10:05.