Telefon zaufania

Kiedy (ówczesny) prezydent Warszawy, Lech Kaczyński, w 60 (słownie: sześćdziesiąt) lat po zakończeniu II wojny światowej każe obliczać straty poniesione przez Warszawę na skutek hitlerowskiej napaści i okupacji – to jest w porządku.

Kiedy wiceminister obrony proponuje zlokalizować muzeum katyńskie naprzeciwko ambasady Rosji – to jest w porządku.

Kiedy minister obrony porównuje rurociąg północny łączący Rosję i Niemcy do paktu Ribbentrop–Mołotow – to jest OK.

Kiedy minister spraw zagranicznych porównuje „Die Tageszeitung” do hitlerowskiego „Der Stuermer” – to jest dobre, to świadczy, że MSZ został odzyskany.

Kiedy nasz prezydent w ostatniej chwili, z powodu niedyspozycji zdrowotnej,  odwołuje swój udział w spotkaniu z panią kanclerz Merkel i z prezydentem Chirakiem – to jest usprawiedliwione.

Kiedy największy klub parlamentarny żąda od prokuratora postępowania w sprawie  niefortunnego artykułu w niemieckiej gazecie – to jest OK.

Kiedy to wszystko czytam, to myślę: Kto na miłość boską prowadzi w Polsce politykę zagraniczną i czyim interesem się kieruje? Kiedy kosztem stosunków z Rosją Putina popiera się „pomarańczową rewolucję” na Ukrainie, to przynajmniej wiadomo o co chodzi:  korzyści przewyższają straty, warta skórka za wyprawkę.  Kiedy dajemy po łapach pani Steinbach, żeby w celebrowaniu – niewątpliwych skądinąd – cierpień przesiedleńców, znała miarę, i nie zapominała kto zaczął i do czego się posunął – to nikt rozsądny nie może kwestionować postawy strony polskiej.

Ale kiedy oglądam cały ten cyrk zwany polityka zagraniczną, kiedy widzę jak kandydat na wiceministra spraw zagranicznych staje na głowie przed Moniką Olejnik, byle nie przyznać, że Polska się ośmiesza, to zastanawiam się, co z tego, że „odzyskano” MSZ, skoro  pewne zachowania przynoszą nam szkodę, wzmagają nastroje nieprzychylne Polsce u naszych najważniejszych sąsiadów. Walczyć o ujawnienie i przekazanie Polsce wszystkich dokumentów sprawie zbrodni katyńskiej – tak. Umieszczać muzeum vis a vis ambasady Rosji – nie. Obśmiać lub zignorować artykuł w „Tageszeitung” – tak. Robić z tego tytułu skandal w Clochmerle? – nie.

Skutki są już widoczne – nikt w Niemczech nie podziela polskiego oburzenia, a nie brak głosów krytycznych. Nawet przyjaciele Polski dystansują się od żądania przeprosin. „Kryzys po publikacji ‘Tageszeitung’ w swojej absurdalności przypomina reakcję świata islamskiego na karykatury Mahometa” – pisze jeden z najpoważniejszych dzienników niemieckich, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”.  „Nowe polskie kierownictwo reprezentuje zły trend w polityce: szowinizm i nacjonalizm” – pisze najważniejszy dziennik w Monachium, „Sueddeutsche Zeitung”. Oficjalna  reakcja polska, nawet gdyby była usprawiedliwiona, obraca się przeciwko nam. Przecież żaden dziennikarz czy satyryk na świecie nie cofnie się przed kpiną, choćby tanią i w złym guście, z prezydenta Francji, Chin czy USA, ze strachu przed oficjalną reakcją Paryża, Waszyngtonu czy Pekinu. Co ma zrobić hiszpański premier Zapatero, uznawany przez polskie gazety za antychrysta? Wydawca „TAZ” powinien być nam dozgonnie wdzięczny za reklamę.

W tej sytuacji należy docenić telefon pani kanclerz Merkel do premiera Jarosława Kaczyńskiego. To ładnie ze strony pani kanclerz, że pospieszyła z gratulacjami. Możemy się domyślać, jak wiele osób dobrej woli musiało zabiegać o to, żeby pani Merkel zadzwoniła, żeby zbagatelizowała zaszłości i pomyślała o tym, co najważniejsze – żeby stosunki polsko-niemieckie były znów dobre.