Mała scena

Mam już tak dość tej kampanii, że pozwalam sobie opisać scenki z życia wykształciuchów i oligarchów, które nie mają nic wspólnego z polityką.

Moja znajoma od lat ponad pięćdziesięciu, wykształciucha (profesor, nazwisko i imię znane Teatrowi Narodowemu), zamężna z wykształciuchem amerykańskim (profesor) zdobyła z trudem bilet do teatru na sztukę „Żar” wg wspaniałej opowieści Sandora Maraiego. Przedstawienie rozpoczynało się o godz. 20. Choć mieszka stosunkowo niedaleko (Plac Narutowicza), z przejęcia, że idzie do Teatru Narodowego, na wszelki wypadek zamówiła taksówkę na godz. 19.00. Od tej godziny cała w nerwach wypatrywała taksówkarza, odświętnie ubrana i ufryzowana, czekała z niepokojem. O godz. 19.15 chwyciła parasol (padał deszcz) i nie – żałując butów oraz fryzury – wyszła przed dom. Jak twierdzą domownicy, ok. godz. 19.20 rozległ się telefon od korporacji taksówkarskiej z banalną wiadomością, że ponieważ pada deszcz i są korki, taxi przyjedzie z dalszym opóźnieniem, nie wiadomo dokładnie kiedy.

Nasza Wykształciucha, w towarzystwie rycerskiego męża (made in USA), zdyszana, ale szczęśliwa, dotarła jednak do TN o godz. 19.54. Jakież było ich zdumienie, kiedy nie zostali już wpuszczeni na widownię. Gdy Wykształciucha wymachiwała zegarkiem, zapewniała, że może zdjąć buty i wejść na salę na bosaka, a w ogóle to przyszła o czasie, bileterka zawołała kierowniczkę. Szefowa w kolorze blond stanęła murem za bileterką, a następnie (słuchajcie, słuchajcie!) wezwała na pomoc ochronę! Mężna ochrona nie tylko nie wpuściła pary wykształciuchów na widownię, ale wyprowadziła ją z Teatru Narodowego na ulicę. Ta mała scena odbyła się w środku Warszawy (która chce być stolicą kulturalną Europy), na ulicy Wierzbowej. Nie pomogły zapewnienia Wykształciuchy, że przybyła z dalekiego Bostonu, że w życiu nie spotkało jej takie traktowanie, że co sobie pomyśli o Polsce jej mąż, profesor amerykański, który był tego świadkiem. Została wywalona na out. „Out” – to słowo amerykański Wykształciuch zrozumiał. Na szczęście Pani Profesor zdążyła zapisać nazwisko bileterki, kierowniczki oraz świadków i wszystko to opisała w liście do Dyrektora Teatru Narodowego (nazwisko znane wszystkim miłośnikom teatru), od którego oczekuje (na razie bezskutecznie) odpowiedzi. Na razie, na pociechę, zadzwoniłem do niej tylko ja, z informacją, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo w „Gazecie” przeczytałem miażdzącą recenzję z tego przedstawienia, więc być może mała scena nie poszła na marne.

Po powrocie do domu amerykańsko – polska Wykształciucha zatelefonowała do swojej znajomej, wybitnej Aktorki scen warszawskich. Ta otarła jej łzy przez komórkę i opowiedziała własną przygodę. Niedawno wybierała się ze swoim teatrem na przedstawienia do – powiedzmy – Wrocławia. Zamówiła więc taksówkę w największej korporacji 91 91. Powtórzyła się ta sama mała scena: taksówka nie przyjeżdża, nerwy, telefon od korporacji, że nic z tego, i nasza Aktorka rzuca się do swojego własnego samochodu, który na szczęście miała (nie zabrał go mąż, mechanik, ani dziecko), w ostatniej chwili dojechała na dworzec, zostawiła na parkingu strzeżonym, by po kilku dniach odebrać go za słoną opłatą grubo ponad sto złotych. Nawet nie zadzwoniła pożalić się do korporacji. A przecież, jako aktorka, mogła odegrać małą scenę.

Niełatwe jest życie elyty, na którą tak pomstuje pan premier. Zapytajmy Pana Premiera, „komu się w Polsce ciężko żyje?” (z czego jest to parafraza?), a usłyszmy, że ludziom wykluczonym. To prawda. Jest też w Polsce kasta ludzi wykluczonych przez korporacje taksówkarskie, do której i ja się zaliczam. Kilka miesięcy temu zatelefonowałem do swojej ulubionej korporacji 96 63, zamawiając taksówkę na nazajutrz rano, ponieważ miałem pociąg o godz. 7.30. O umówionej porze (lub kilka minut później) rozległ się telefon od korporacji, że taksówki na razie nie będzie, a i w innych korporacjach wszystkie są zajęte. Rzuciłem się do własnego samochodu (który na szczęście itd.), dojechałem do Dworca Centralnego, samochód zostawiłem na parkingu strzeżonym, by po kilku dniach zapłacić za parking kilkaset złotych. Po powrocie do Warszawy zatelefonowałem pod nr 96 63 z zażaleniem, gdzie połączono mnie z samym prezesem (!), który mnie przeprosił, i zapewnił, że gdyby wiedział, to by przyjechał osobiście. Na moją uwagę, że zachowałem paragon z parkingu, a pan prezes ma na pewno nagranie zamówienia, i oczekuję zwrotu opłaty za parking, prezes odegrał małą scenę, powiedział, że on nie wie, że to musi „postawić na zarządzie” itd. Oczywiście nigdy więcej się nie odezwał.

Wiem, że w obliczu najważniejszych wyborów od 1989 r. nie są to sprawy ważne, niczego też nie zwalam na IV RP, ale jeżeli sprzedaż biletu do teatru, ani przyjęcie zamówienia taksówki nie jest żadnym zobowiązaniem i można je bezkarnie lekceważyć, to coś tu nie gra. Dlatego urządzam małą scenę.