Głosujcie na Obamę, czytajcie Chwina!

Jestem za Barackiem Obamą – to chyba jasne. Nie, żeby McCain był zły… Tym razem Ameryka ma dwóch dobrych, i jakże różnych kandydatów. Jeden biały, stary, doświadczony, zasłużony, ale i – powiedzmy sobie – wysłużony, także w czasie prezydentury G.W. Busha, jednej z najgorszych w historii. Rządy republikanów, wśród których neokonserwatyści wodzili rej i doprowadzili do katastrofy w polityce gospodarczej oraz zagranicznej, poważnie obciążają McCaina – jedną z czołowych postaci tej partii. Obciąża go także zaawansowany  wiek.  Nie jest winą McCaina, że ma 72 lata, ale jego chwiejność i zmienność – owszem. To jego decyzja, że w tym wieku ubiega się o najważniejszy urząd na świecie, który powinien pełnić do 2017 roku. Jego winą jest także wybór Sarah Palin jako wysoce prawdopodobnej wiceprezydent. Ich zwycięstwo nie rokuje wielkich nadziei dla Ameryki i dla świata, ale nie byłoby nieszczęściem.

Drugi kandydat jest młody, czarny, inteligentny i atrakcyjny medialnie. Jest uosobieniem zmian – to człowiek z innej Ameryki niż ta, którą reprezentuje G.W. Bush – teksaski, naftowy milioner, butny arogant, prawdziwy kowboj. Wiele pisano już o tym, że kandydatura Obamy przypomina kandydaturę Kennedy’ego. Dzisiaj chodzi o Murzyna, wtedy chodziło o to, czy katolik może zostać prezydentem USA. I został, wygrawszy z Nixonem o włos. W odróżnieniu od Obamy, JFK nie był człowiekiem znikąd, z nizin, przeciwnie – pochodził z zamożnej rodziny, reprezentował establishment Wschodniego Wybrzeża. Wtedy kandydatura polityka kolorowego była niemożliwa, ale gdyby nie Kennedy i Johnson, gdyby nie demokraci – Obama nie mógłby być dzisiaj kandydatem.

JFK swoją inteligencją i charyzmą stwarzał nadzieję na zmianę oraz „Nowe Horyzonty”, które ostatecznie zamykały okres powojenny. Spędziłem wtedy rok w USA i pamiętam, że Amerykanie czuli się odmłodzeni, wstąpił w nich nowy entuzjazm (jak później w Polsce w czasie „Solidarności”, tyle że USA graniczyły nie z ZSRR, lecz z Kanadą i z Meksykiem). Jeździli na Południe uczyć czarnych rodaków konstytucji, bo jej znajomość była warunkiem wpisania na listę wyborców; jeździli do Afryki i do Ameryki Łacińskiej uczyć uprawy roli i wiercenia studni. A kiedy przyszło co do czego, bracia Kennedy potrafili być twardzi i powiedzieć Chruszczowowi „nie” dla rakiet z bronią jądrową na Kubie.

Obama stanowi nadzieję, której Stany Zjednoczone – pogrążone w recesji,  niepogodzone z Europą i uwikłane w Iraku oraz Afganistanie – potrzebują. Również kandydat Obamy na wiceprezydenta budzi więcej zaufania. Dlatego, mając do wyboru dwóch dobrych kandydatów, głosowałbym na tego lepszego.

W kraju zaś oddałbym głos na znanego pisarza, Stefana Chwina, za jego znakomite artykuły wokół procesu gen. Jaruzelskiego. W „Rzeczpospolitej” (2 XI) ukazała się jego brawurowa polemika z Rafałem Ziemkiewiczem, utrzymana w wysokiej temperaturze pamfletu („Głos ma towarzysz Rafał”). Chwin krytycznie odnosi się do czarno–białej publicystyki Ziemkiewicza, który uważa, że posiadł jedyną prawdę: oto płatny pachołek Rosji, Jaruzelski, wprowadził stan wojenny i wykonał rosyjską robotę, chociaż na żadną interwencję zbrojną ZSRR się nie zanosiło. Chwin  nie jest taki pewien, nie wie „co by było gdyby”, i jest ciekaw, co każdy z nas – w tym Ziemkiewicz – uczyniłby na miejscu generała. Oto fragmenty (całość znajdą czytelnicy w „Rz”):

„Chcę tylko, żeby proces generała nie stał się spektaklem, który pozwoli nam zapomnieć o sprawach, o których chcemy zapomnieć. Pytam więc w moim eseju: jak osądzić udział tysięcy, nie mających nic wspólnego z partią, polskich poborowych we wprowadzeniu stanu wojennego?” „Nie żadni Marsjanie” stan wojenny wprowadzili.  Czy decyzja wprowadzenia stanu wojennego „jest z normami Dekalogu sprzeczna czy niesprzeczna? (… Nie spotkałem żadnego księdza, który udział polskich poborowych w grudniowej operacji wyraźnie nazwałby grzechem ciężkim. (…) Nie słyszałem, żeby decyzję wprowadzenia stanu wojennego otwarcie potępili Jan Paweł II i kardynał Glemp. (…) raczej Kościół przyjął stan wojenny ze zrozumieniem jako fatalną historyczną konieczność.”

W sprawie Jaruzelskiego – pisze dalej Chwin – nieważne jest pytanie, czy generał chciał ocalić Polskę przed rosyjską masakrą. Ważne jest pytanie, czy stan wojenny nas przed masakrą  ocalił. To jest inne pytanie. Ja sam chwilami przypuszczam, że stan wojenny   c h y b a   nas ocalił, ale  to  nie jest  żaden dowód, że ocalił. Ci zaś, którzy uważają, że stan wojenny nas przed żadną rzezią nie ocalił, też  nie mają na to żadnych dowodów”, bo trudno, żeby jakiś sowiecki dygnitarz napisał „Tak, towarzysze, musimy jutro wejść do Polski”.  Nie ma dowodów by sądzić, że 400 tys. żołnierzy radzieckich stacjonujących w Polsce, siedziałoby bezczynnie przy samowarach.

I wreszcie Chwin pyta: Jak miał się „czerwony łajdak” Jaruzelski zachować,  żeby było przyzwoicie? Jak Imre Nagy, inny „płatny pachołek Rosji”, który stanął na czele antysowieckiego powstania? A może nie powinien był robić nic i pozwolić, żeby „S” przejęła władzę i „na oczach Breżniewa zmieniła Polskę komunistyczną w prozachodnią, demokratyczno-kapitalistyczną, która najchętniej  nie widziałaby na swoim terytorium ani jednego sowieckiego żołnierza? I Rosja powiedziałaby ‘Proszę bardzo!’ i nie kiwnęła nawet małym palcem.” A może generał powinien był popełnić samobójstwo „niczym czerwony Judasz, który przejrzał. Co zatem powinien zrobić generał w tamtej sytuacji, by zasłużyć na uznanie Rycerza Prawdy?”

„Grudniową nocą przeklinałem generała (z wewnętrznym obrzydzeniem i nienawiścią), że może dzięki temu ‘przeklętemu pachołkowi’ żyję.” – pisze Chwin, który nie bardzo liczy na to, że doczeka się odpowiedzi na swoje pytania. Jego zdaniem, nienawiść do Adama Michnika i łże-elit tak odbiera rozum, iż każe sygnować absurdy, kłamstwa i frazesy.

Jestem podobnego zdania, pełen uznania dla Stefana Chwina za jasność myśli, odwagę oraz za poczucie obywatelskiego obowiązku, który każe  zabrać głos, choć wygodniej byłoby milczeć.