Z ręką w nocniku
Rząd Zjednoczonej Prawicy, a właściwie Kaczyńskiego i „naszej Beatki”, rozrzucał pieniądze jak z helikoptera, a ludzie łapali, jak się dało, i byli zadowoleni: 500 plus, wyprawki szkolne, trzynasta emerytura, czternasta, a może i piętnasta, podwyżka płacy minimalnej i stawki godzinowej, skrócony wiek emerytalny i Bóg wie co jeszcze.
Rząd PiS i jego satelitów dotrzymuje obietnic. Najbardziej zadowolona była partia i rząd, bo w ten sposób – za nasze pieniądze – kupowali głosy wdzięcznych rodaków. Do tego dorobiona została legenda, że oto przywrócono Polakom godność, że wkrótce będą zarabiać tyle co na Zachodzie.
Jeżeli chodzi o 500 plus, to legenda była uzasadniona, najbiedniejsi powinni byli otrzymać wsparcie, wyjść ze strefy ubóstwa (przy okazji dostali pieniądze i najbogatsi), ale budżet państwa nie jest bez dna.
Tymczasem rząd szastał pieniędzmi, realizując wizje premiera Morawieckiego: gigantyczne lotnisko i „hub” (modne słowo) komunikacyjny, Mierzeja Wiślana, promy w Świnoujściu, miliony wyrzucane przez spółki skarbu państwa na propagandę, zakupy wojskowe, Polska najlepszym klientem USA itd. Żaden kraj nie jest w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb.
Znakomita koniunktura gospodarcza pomagała utrzymać równowagę budżetową i chełpić się, że jesteśmy już w pierwszej dwudziestce najbardziej rozwiniętych krajów świata.
Rząd miał do wyboru: dawać ludziom gotówkę (co naród lubi najbardziej) i czekać na poparcie w wyborach albo te same pieniądze kierować na sektor usług publicznych, przede wszystkim ochronę zdrowia, edukację, naukę, łączność, komunikację, koleje, mieszkania. Niestety, usługi nie głosują, w wyborach nie liczą się pacjenci, lekarze, pielęgniarki, salowe, noszowi.
Pandemia zastała Polskę w ogonie krajów europejskich pod względem liczby lekarzy i pielęgniarek na 10 tys. mieszkańców. Opowieści o sytuacji w szpitalach pediatrycznych, zwłaszcza psychiatrii dziecięcej, brzmią jak z Trzeciego Świata. Żeby dostać się do specjalisty w publicznej służbie zdrowia, trzeba godzinami czekać w „rejestracji” na wyznaczenie terminu za kilka miesięcy albo słono płacić, kilkaset złotych za wizytę lub rezonans magnetyczny. Za pieniądze – od ręki, w całym majestacie prawa. Do 14 za frajer, ale po kilku miesiącach oczekiwania. Za gotówkę – choćby jutro.
Koronawirus zaatakował nas w czułe miejsce, słaby punkt. Pacjenci, w tym dzieci, leżący na korytarzu – to żadna nowina. Dzisiaj, w kwietniu, kupuje się maseczki, które powinny były być od lutego. Służba zdrowia, notorycznie zaniedbywana i reformowana przez kolejne rządy, była niewydolna już w normalnych, zwyczajnych warunkach. Teraz oczekujemy od niej cudów i jedyne, co możemy jej zaoferować, to oklaski i peany. Jaką wyciągniemy (ci, którzy przetrwają) z tego naukę? Doskonale wyraził to prof. Jerzy Wilkin, znany ekonomista, członek PAN, w rozmowie z Krystyną Naszkowską („Gazeta Wyborcza”).
By łatać dziury, rząd będzie teraz musiał z czegoś zrezygnować. Z czego?
Wiem, co ja bym zrobił. Wycofałbym się z dodatkowych emerytur. Z kosztownych i nierealnych inwestycji, jak Centralny Port Komunikacyjny czy przekop Mierzei Wiślanej. Ograniczyłbym też wydatki zbrojeniowe. „Tarcza antykryzysowa” jest teraz bardziej potrzebna niż antyrakietowa, chociaż tej ostatniej nie lekceważę. Na pewno zaś nie można rezygnować z programu 500+, bo może się okazać, że dla wielu rodzin będą to teraz jedyne pewne co miesiąc pieniądze.
Panie Profesorze, jakby Pan czytał moje myśli. Dziękuję i popieram!