Rekord Guinnessa

Tegoroczne wybory prezydenckie (o ile się odbędą) przejdą do historii i trafią do księgi Guinnessa, jak również do skarbnicy nonsensów. Na pewno nie przysporzą nam chwały i niechętni nam będą mówić o „polskich wyborach” podobnie jak mówią o „polnische Wirtschaft”.

Na trzy tygodnie przed wyborami nie jest znany ich dokładny termin, a władza manipuluje nim, jak chce. Najpierw urzędujący prezydent (i kandydat do reelekcji) ustala termin dla siebie najwygodniejszy, do czego ma pełne prawo. Wybiera pierwszą możliwą datę 10 maja, ponieważ on i (rząd) ma dobre notowania, cieszy się wysokim poparciem, a kandydaci opozycji są słabi, nie ma więc na co czekać, tym bardziej że na horyzoncie czai się epidemia, początkowo zresztą przez polskie władze niedoceniana, premier i minister zdrowia zapewniali, że jesteśmy dobrze przygotowani, mamy rezerwy i procedury, nie oddamy ani guzika. Trzeba tylko, jak zwykle w czasie kataklizmu, skupić się wokół partii i rządu. To nie jest czas na zmianę władzy – nie zmienia się konia w trakcie przeprawy.

Kontredans wyborczy jednak trwał, pojawiła się lansowana przez władzę koncepcja wyborów korespondencyjnych, najpierw niestrawna, bo połowiczna – osoby niepełnosprawne i powyżej 60. roku życia mogłyby głosować korespondencyjnie, a pozostałe w lokalach wyborczych. (MSZ już uznał, że w tym terminie wybory korespondencyjne dla Polonii za granicą będą niemożliwe). Rząd mimo wszystko trwał przy powszechnych wyborach korespondencyjnych, przeprowadzonych przez Pocztę Polską  (75 tys. pracowników), która przejęłaby rolę komisji wyborczej. Prezesem Poczty mianowano byłego wiceministra obrony (!), a jego nadzorcą jest minister i wicepremier Jacek Sasin.

Wybory przestałyby być organizowane przez niezależną Państwową Komisję Wyborczą, a jej rolę przy pomocy poczty przejąłby rząd. Wszystko to jest wbrew prawu, które zabrania manipulacji przy prawie wyborczym na pół roku przed terminem wyborów.

Oddzielny rozdział stanowi propozycja Porozumienia Jarosława Gowina: zmiana w konstytucji, przedłużenie kadencji prezydenta do siedmiu lat, tak aby kadencja Dudy i następnych prezydentów trwała siedem lat, Duda pozostałby na urzędzie jeszcze dwa lata (bez prawa reelekcji), a za dwa lata – wybory. Propozycję tę poparł PiS – jest to więc stanowisko obozu władzy.

Co więcej, faktycznie wsparł ją swoim autorytetem minister zdrowia prof. Szumowski, mówiąc, że „normalne” wybory będą możliwe za dwa lata, a powszechne wybory korespondencyjne są w miarę bezpieczne.

Moim zdaniem siedem lat to kadencja zbyt długa, zwłaszcza gdy trafi się ktoś – delikatnie pisząc – nieodpowiedni. Nie można zmieniać konstytucji tylko dlatego, że władza boi się wyborów, bo to jej lub następcom wejdzie w krew. Również koncepcja „incydentalnej” (jednorazowej) ustawy niezgodnej z konstytucją jest nie do obrony. Jest z tego kontredansa rozsądne wyjście: prezydent (czy rząd?) ogłasza stan klęski żywiołowej (którą wszak mamy), którą można przedłużyć, a w czasie jej obowiązywania – ogłosić termin wyborów prezydenckich. Żadnych manipulacji przy konstytucji.

Zaproszenie
„Goście Passenta” wracają na antenę TOK FM. W niedzielę 19 kwietnia o godz. 10:05 będą nimi pan Cezary Stypułkowski (prezes mBanku, znany bankowiec i finansista) oraz pani Joanna Solska (publicystka ekonomiczna „Polityki”). Do usłyszenia!