Święte oburzenie

Porównanie prezydentów – Kaczyńskiego i Putina – wywołało święte oburzenie w polskich kołach rządowych i prorządowych mediach. Gdyby polskiego prezydenta porównano do Idi Amina, albo do Pinocheta, to byłoby świństwo. Ale do Putina porównywać go wolno, chociaż trudno, ponieważ Putin stoi wobec olbrzymich problemów słabnącego mocarstwa, a Kaczyński jest głową państwa, które od 1989 r. jest w dobrej formie. Czymże jest obecne szaleństwo w Polsce wobec takich problemów jak kryzys demograficzny Rosji, nierównowaga na Syberii, gdzie stosunkowo nieliczni mieszkańcy tego kraju mają naprzeciwko siebie setki milionów Chińczyków, ofensywa islamu w Azji Środkowej, czy zaangażowanie USA i Zachodu na rzecz demokracji i niepodległości takich państw jak Gruzja, nie wspominając o Czeczenii?

Problemy, wobec których stoi Lech Kaczyński, są dużo mniejsze (ma on nawet czas na „kartoflany” artykuł) i w znacznym stopniu stworzone przez władzę. Problem LK to jak zdobyć poparcie 80 proc. mieszkańców, jakim cieszy się Putin u schyłku swojej drugiej kadencji. Oczywiście, Rosjanie nie mają tradycji demokratycznych, są więc zapatrzeni w wodza, ale – przyznajmy – nie w każdego. Gorbaczow nie mógł nawet marzyć o takim poparciu. Owszem, są potężne różnice Putin – Kaczyński, np. ten pierwszy opiera się na służbach, a ten drugi służby niszczy, ale właśnie to warto porównywać, a nie obrażać się na „skandaliczny artykuł” w „Newsweeku”.

Półoficjalne oburzenie na porównanie Kaczyńskiego i Putina bierze się z naszej alergii na punkcie Rosji, ta zaś wiadomo, jak głębokie ma uzasadnienie historyczne. ALE, może dla higieny umysłowej, warto czasami popatrzeć, jak patrzą na Rosję inni. Oto przykład: w listopadzie ub.r. zmarł Igor Siergiejew, były minister Obrony Rosji, jeden z architektów wojny w Czeczenii, za jego czasów poszedł na dno okręt podwodny „Kurs” wraz z całą załogą. A jednak liberalno-konserwatywny tygodnik brytyjski „The Economist” (25 listopada 2006 r.) zamieścił obszerny nekrolog, w którym omawia i komplementuje postsowieckiego i rosyjskiego ministra. Oto fragmenty:

W oficjalnym języku rosyjskim mówi się często o „bohaterskich siłach zbrojnych”, które na Zachodzie opisywane są częściej jako brutalne, splamione krwią, zagrażające czy wynędzniałe. Od czasu Stalingradu, Zachód nie miał wiele dobrego do powiedzenia o sowieckiej i rosyjskiej machinie wojskowej, zwłaszcza o tych, którzy stali na jej czele. Ale nie wszystko jest złe. Dzięki wysiłkom dobrych ludzi, rosyjskie siły zbrojne mają wielkie osiągnięcia. Jednym z tych ludzi był Igor Siergiejew. Nie był wojowniczy, skorumpowany czy nieodpowiedzialny. Jako dowódca naczelny Rosyjskich Strategicznych Sił Rakietowych, odegra czołową rolę w zabezpieczeniu rozpadającego się sowieckiego arsenału nuklearnego. To było jego wielkie osiągnięcie.

Po rozpadzie ZSRR – czytamy dalej – zadaniem Siergiejewa było zapobiec, żeby rakiety nuklearne dalekiego zasięgu nie dostały się w niepowołane ręce. Wiele rakiet dalekiego zasięgu, które mogły uderzyć Europę Zachodnią i Amerykę, znajdowało się na Białorusi, w Kazachstanie czy na Ukrainie. Gen. Siergiejew miał wycofać je do Rosji, zapewnić, że ich systemy bojowe nie będą „gotowe do walki”, że ich toksyczne paliwo będzie usunięte, a głowice rozmontowane.

Operacja była skomplikowana technicznie i politycznie: morale wojska było niskie, brakowało pieniędzy. Była także delikatna dyplomatycznie. Gen. Siergiejew musiał zapewnić sobie współpracę Białorusi, Kazachstanu i Ukrainy. I musiał uspokoić Amerykanów, że USA nie zostaną zaatakowane przez zabłąkaną rakietę. Osiągnął to, systematycznie informując swoich amerykańskich partnerów – gen. Lee Butkera i admirała Henry Chilesa.

Wszystko poszło dobrze. W czasie całej swojej kariery marszałek Siegiejew był odpowiedzialnym profesjonalistą. Mógł się opierać rozwiązaniu Związku Radzieckiego, argumentować, że politycy naruszali swój obowiązek zachowania jedności – ale nie uczynił tego. Mógł czynnie poprzeć pucz przeciwko Gorbaczowowi w 1991 r. – nie zrobił tego. Mógł utopić swoje smutki w wódce i pozwolić, żeby głowice jądrowe wpadły w ręce międzynarodowego podziemia – nie zrobił tego. Pomógł natomiast światu przejść przez burzliwy okres bez wypadku. Ponieważ każdy wypadek mógł być jądrowy, świat powinien być mu wdzięczny. – kończy „The Economist” .

Oczywiście, Anglicy nigdy nie byli pod zaborami, żaden sołdat nie postawił nogi na ich terytorium, nikt ich nie wywoził na Syberię, do Gułagu, do Katynia. To wiele tłumaczy. Ale czy wszystko?