Wracam do Polski

Piszę w Berlinie, dokąd wyjechałem na weekend wyborczy. Mimo upałów, na wszelki wypadek zabrałem odzież zimową, ale pierwsze wieści z kraju (jest niedziela , godzina 22.) mówią, że Komorowski jednak wygrał, więc jutro wracam.

Głosowałem w Instytucie Kultury Polskiej, ale tak w ogóle to naszymi wyborami chyba mało kto się tutaj interesuje. Temat nr 1 to Mundial, w dzisiejszej ‘Welt am Sontag’ ponad 10 bitych stron zajmuje imponujące zwycięstwo piłkarzy niemieckich nad Argentyną. Wczoraj Berlin szalał, tylko na ulicy 17 Czerwca zebrało się 300 tysięcy ludzi, na Kurfurstendamm ruch był zamknięty i ludzie tańczyli na ulicach. Jeśli chodzi o wybory prezydenckie, to Niemcy kilka dni temu mieli własne. Kandydata koalicji rządzącej z trudem (jak u nas) udało się jakoś przepchać (przez parlament), ale z dużą stratą energii i prestiżu koalicji rządzącej , z kanclerz Merkel na czele.

W Polsce podobnie. Komorowskiego udało się jakoś przepchać, ale jego zwolennicy nie byli pewni wyniku do końcowego gwizdka, Donald Tusk sam chyba miał duszę na ramieniu. Dziwne to były wybory, które przyniosły istotne zmiany w polskiej polityce. Platforma ma dzisiaj wszystko o czym marzą politycy: rząd, większość (z PSL) w parlamencie, i prezydenta. Mein Madchen, was willst du noch mehr? – jak mówią Niemcy. Nie obawiam się, że Platforma nadużyje władzy, raczej, że ją zmarnuje. PO ma wszystko, ale i dużo do stracenia. Za rok – półtora, albo i wcześniej, w wyborach parlamentarnych, może zostać pozbawiona władzy, jeśli nie zda egzaminu, o który się sama prosiła. Jeżeli nie będzie zapowiadanych reform, tylko dryfowanie z prądem, to mozolnie budowany przez Tuska gmach władzy może się zawalić. Media publiczne, KRUS, system emerytalny, ochrona zdrowia – potrzebne SĄ ogromne zmiany, a czasu mało, obietnice złożone wyborcom będą krępować ruchy rządu.

Donald Tusk nie wyszedł z tych wyborów wzmocniony, wyniki potwierdzają podział Polski, a jeszcze kilka miesięcy temu sytuacja Platformy i premiera wydawała się komfortowa. Wiele zepsuł los, katastrofa i powódź, ale swój udział ma w tym także Bronisław Komorowski i jego sztab. Marszałek Sejmu, człowiek bezsprzecznie zacny i z kwalifikacjami (co za ulga, że został wybrany!), okazał się kandydatem marnym, nieciekawym, nudnym, bezbarwnym. Rozumiem, że będąc marszałkiem mi wykonującym obowiązki prezydenta, nie mógł sobie pozwolić na ekstrawagancje, ale sprawiał wrażenie, jak gdyby nigdy nie był w teatrze, w kinie, jak gdyby żadna przeczytana ostatnio książka nie wywarła na nim wrażenia, jak gdyby nie oglądał Mundialu, był niemrawy, nieswój, trudno było nawiązać z nim kontakt.

Największym atutem Komorowskiego był Jarosław Kaczyński. Choć ostatnie łamańce i umizgi wobec lewicy chyba mu zaszkodziły, to w sumie prezes PiS może być zadowolony. Obok B.K. jest drugim zwycięzcą tych wyborów. Uzyskał wynik dwa razy lepszy niż (wg wskazań sondaży) miał uzyskać jego brat, wynik znacznie lepszy niż poparcie dla PiS przed katastrofą 10 kwietnia. Kaczyński i jego partia wyszli z wyborów (które nieznacznie przegrali) znacznie wzmocnieni. Pozycja prezesa jest znowu mocna, a on sam ma przed sobą nawet szansę powrotu do władzy. Nie wiadomo, czy powtórzy się scenariusz, jaki sugestywnie nakreślił w ostatniej „Polityce” Jacek Żakowski (skargi na domniemane ‘fałszerstwo wyborcze’, piknik Jana Pospieszalskiego przed gmachem Sądu Najwyższego, film „Solidarni 2010” itd.), ale jedno jest pewne: wymęczone zwycięstwo Komorowskiego i widoczne wzmocnienie Kaczyńskiego oznaczają dalszy wzrost napięcia. PiS nie musi zajmować się sobą – może się skupić na rządzie i na prezydencie.

Przed Polską otworzyła się szansa, ale drzwi do niej zostały zaledwie uchylone. Ewentualne, nawet minimalne zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego (w kostiumie dobrodusznego ojca narodu albo natchnionego wojownika) oznaczałoby nieustającą wojnę na górze. Wygrana Komorowskiego o zaledwie o kilka procent oznacza, że wybory prezydenckie nie przyniosły trwałego rozstrzygnięcia, IV RP nie leży w gruzach, a III RP nie stoi na mocnym fundamencie. Od jutra zacznie się nowy odsłona, tym razem z otwartym udziałem Donalda Tuska. Ma on w ręku wszystkie narzędzia. Oby zrobił z nich użytek!

***

MÓJ SERW – WASZ RETURN

STASIEKU i inni blogowicze zainteresowani tenisem, kolekcjonowaniem sztuki, zdobywaniem przyjaciół i pieniędzy – zapraszam do książki „Passent o Fibaku”, która ukazała się w tych dniach nakładem Wydawnictwa Nowy Świat. Książka ta ma swoich rodziców chrzestnych. Matką chrzestną jest Agnieszka Osiecka, która uprawiała sporty (była pływaczką w CWKS Legia), i wspólnie ze mną zachęcała do uprawiania sportów naszą córkę. Pewnego dnia, w latach 70., Agnieszka poznała w USA Wojtka Fibaka, odwiedziła jego dom, była pod wrażeniem gospodarzy, Ewy i Wojtka, oraz ich kolekcji sztuki. Po powrocie zachęciła mnie do napisania tej książki.

Ojcem chrzestnym jest Tadeusz Olszański, znany dziennikarz sportowy, publicysta, tłumacz z języka węgierskiego, autor wielu książek, m.in. książki o Stanisławowie, z którego obaj pochodzimy. Na Mundialu piłkarskim w RFN, w latach 70, gdzie dzieliliśmy wspólny pokój, pewnego dnia powiedział: „Daniel, ty powinieneś napisać książkę o Fibaku”.

I tak się stało. Pierwszą wersję tej książki napisałem pod koniec lat 80., kiedy Fibak był idolem, jednym z bohaterów masowej wyobraźni w Polsce: u schyłku PRL, polski junior z Poznania przebija się do czołówki światowej. Do triumfów sportowych dochodzą poważne, prawdziwe pieniądze, a także nowa pasja: inwestowanie w nieruchomości i kolekcjonowanie sztuki, z czasem powstanie najlepsza na świecie kolekcja malarstwa polskiego tzw. Szkoły Paryskiej.

Nad tą książką pracowałem dwa lata, rozmawiałem z Rodziną Fibaka, jego kolegami, pierwszymi trenerami, na turniejach US Open w Nowym Jorku i na kortach Rolanda Garrosa, a także w innych miejscach, rozmawiałem z wieloma najwybitniejszymi tenisistami na świecie, włącznie z Ivanem Lendlem i Borysem Beckerem, z przyjaciółmi Fibaka, m.in. z Jerzym Kosińskim, ze znawcami sztuki, m.in. a Panią Profesor Władysławą Jaworską – wielką specjalistką w dziedzinie Ecole de Paris, zwłaszcza Tadeusza Makowskiego, z krytykami sztuki, m.in. z Panią Andą Rottenberg, ze specjalistami w dziedzinie przemysłu tenisowego. Chwilami towarzyszyłem Fibakowi na każdym kroku.

Pierwsze wydanie tej książki ukazało się w 1990 roku, rozeszło się znakomicie, choć Polska miała wówczas inne sprawy na głowie.. Dwadzieścia lat później spotkałem Fibaka na rowerze, na Nowym Mieście. Jechał akurat do swojej galerii w budynku ASP na Krakowskim Przedmieściu. W ciągu tych dwudziestu lat wiele się w jego życiu zmieniło – powrócił do Polski, ma nową rodzinę, nową galerię, nowe zainteresowanie. – Co z twoją książką, może byś ją wznowił? – zaproponował. Wtedy przystąpiłem do pracy. Musiałem zbadać, co Fibak robił przez tych 20 lat – poznać obecną rodzinę, kolekcję, przyjaciół. Przez 20 lat w życiu Fibaka zaszło bardzo wiele – rozpadło się małżeństwo, ale założył nową rodzinę i jest szczęśliwy, stopniała fortuna, ale pracuje na nową, rozpadła się kolekcja, ale zbiera, kupuje i sprzedaje nowe malarstwo, pozostała mu także słabość do nieruchomości, a przede wszystkim jego najlepsze cechy – inteligencja, szybkość, bystrość, nieprzeciętna głowa. No, i dystans, jaki niektórzy moi rozmówcy mają do Fibaka. Książka ukazała się po turnieju na kortach Rolanda Garrosa w Paryżu i w trakcie Wimbledonu 2010.

Wszystko to złożyło się na książkę zmienioną i rozszerzoną, o sporcie, sztuce i fortunie, pt. „MOJA GRA, Passent o Fibaku”, do której zapraszam. Mój serw – Wasz return!