Sprawy prywatne i publiczne
Wczoraj była 70-ta rocznica urodzin Agnieszki Osieckiej i umarł Marek Grechuta – trochę dużo, żeby to wszystko przeżyć, zwłaszcza że jestem z ich pokolenia. Dzień był smutny i nie bardzo mam ochotę pisać o takich brudach, jakimi często się w tym blogu zajmujemy. Wieczorem spotkałem się z przyjaciółmi, z którymi znamy się kilkadziesiąt lat – jedna osoba po zawale, opowiadała, jak cudem uszła z życiem, druga z cukrzycą, zrobiła sobie zastrzyk przed jedzeniem, trzecia jest wychudzona po ciężkiej walce z nowotworem, czwarty walczy z rakiem, ale trzyma się dzielnie, piąta zdrowa, ale przedwcześnie owdowiała, szósta i siódma – zdrowe, ale samotne, mężowie porzucili je dla młodszych, ósmy się spóźnił, bo przyszedł prosto od ortopedy, kręgosłup odmówił mu posłuszeństwa, dziewiąta, dziesiąty i ja jedenasty – jeszcze cali i zdrowi, ale jak długo, skoro biorą już z naszej półki?
Podczas kolacji nie rozmawialiśmy wcale o sprawach smutnych. Moja przyjaciółka, która mieszka od lat w USA, opowiadała z radością, że szanse Hilary Clinton na to, żeby zostać prezydentem – rosną. Co prawda byłby to ewenement, żeby była pierwsza dama została prezydentem USA (Stany to jednak nie to samo, co Argentyna czy Filipiny), ale u nas ma miejsce jeszcze większy ewenement – bliźniacy jednojajowi stoją na czele państwa, partii i rządu. I jeszcze nie wypada o tym pisać. Co prawda przed wyborami jeden mówił, że nie zostanie premierem, bo Polacy nie zniosą dwóch braci na najważniejszych stanowiskach, ale zmienił zdanie i świat się nie zawalił (aczkolwiek moim zdaniem w Polsce się wali), bo Polacy są wielkoduszni, wyrozumiali i zniosą bardzo dużo.
Nasi przyjaciele ze Stanów potwornie narzekali na Busha: że cynik, prostak, nawrócony neofita, kłamczuch, który wpędził ich w katastrofę w Iraku, kompromituje przed światem i tak dalej w tym duchu. A ja sobie myślałem – macie rację, ja bym reagował podobnie na takiego prezydenta jak Bush (musze dobierać słowa, żeby nie obrazić głowy innego państwa i nie trafić do sądu, jak Urban), ALE jednego Amerykanom zazdroszczę: że chociaż ich prezydent jest głową państwa i szefem rządu w jednej osobie (czyli jeszcze gorzej niż dwaj bracia, bo dwa w jednym ciele), i jest najpotężniejszym człowiekiem na kuli ziemskiej, to jednak nawet on nie może w USA zmienić szefa Banku Rezerwy Federalnej, sześciu sędziów Sądu Najwyższego, publicznej telewizji (bo takiej nie ma), ani publicznego radia (bo jest niezależne od rządu), naczelnego półpaństwowej gazety (nie ma takiej), gubernatorów, szeryfów (bo są wybieralni), kuratorów, historii Stanów Zjednoczonych AP, lektur szkolnych, podręczników, dawać pieniędzy na kościoły, poniżać lekarzy, adwokatów i wykształciuchów (choć sam ukończył prawo na uniwersytecie Yale), wyrzucać z szafy akt CIA i FBI, dążyć do dalszego wzmocnienia władzy wykonawczej itd. itp. Po raz pierwszy od dawna zacząłem im zazdrościć, że są Amerykanami, a ich prezydentem jest George W. Bush. Teraz łatwiej zrozumieć, jak dalekowzroczni byli ojcowie–założyciele Stanów Zjednoczonych. Warto wziąć udział w loterii wizowej.
PS.
Z wczorajszych komentarzy szczególnie popieram ‘Andrzeja’, który apeluje, żeby się nie zniechęcać, tylko działać i koniecznie pójść do wyborów.
Podzielam żal ‘Tadeusza’, kiedy myśli o Agnieszce Osieckiej i Marku Grechucie. „Dlaczego genialni tak spiesznie odchodzą?” – pyta ‘Tadeusz’. Odpowiadam: Bo Pan Bóg woli być w dobrym towarzystwie i najlepszych zabiera do siebie w pierwszej kolejności.