Sól i pieprz
W Niemieckim Muzeum Historycznym, przy ulicy Unter den Linden w Berlinie, kilkaset metrów od Bramy Brandenburskiej i od burzonego Pałacu Rewolucji (gmach Honeckera), trwa wystawa pt. „Dyktatura partyjna w życiu codziennym NRD”. Najpiękniejszy w tym muzeum jest nowy budynek (aneks do starego muzeum), zaprojektowany przez wielkiego architekta amerykańskiego, I.M. Pei – tego samego, który jest autorem piramidy na dziedzińcu Luwru. Dla człowieka mojego pokolenia, który w dyktaturze partyjnej żył, a nie tylko ogląda ją w muzeum, wystawa nie jest rewelacyjna, ale młoda osoba, z którą rozmawiałem, była wystawą poruszona. Ja czułem się trochę, jak gdybym oglądał własne życie w muzeum.
Na wystawie znalazły się m.in. relikwie komunistów (futrzana czapka Lenina), zwłaszcza komunistów niemieckich (czapka Ernesta Thaelmana, okulary premiera Otto Grotewohla, biurko pierwszego prezydenta NRD, Wilhelma Piecka), dowody wszechobecności bezpieki (urządzenie do nagrywania rozmów telefonicznych), przykłady traktowania ludzi jak dzieci („dziennik” prowadzony przez brygady pracy socjalistycznej), talony dla przodowników pracy, żeby mogli kupić telewizor czy inny artykuł „luksusowy”, kuriozalne osiągnięcia, np. para butów zrobionych specjalnie dla kosmonauty NRD-owskiego, nieznane nam przykłady alternatywnej, podziemnej kultury (malowidła na drzwiach, produkowane domowym sposobem koperty do nagrań płytowych w wykonaniu nieformalnych zespołów muzycznych), socrealistyczne plakaty, transparenty i obrazy, jakie my, starsi, dobrze pamiętamy, a młodzieży trudno zrozumieć, jak „takie coś” mogło nas otaczać ze wszystkich stron.
Na plus autorom wystawy trzeba zapisać, że nie jest ona nachalna, ma walor edukacyjny, a nie propagandowy. Fakty, czyli eksponaty, mówią za siebie. Niektóre są nie tylko żałosne, ale wręcz śmieszne. Mnie najbardziej rozśmieszył samochód Trabant Jeep – model, jakiego nigdy przedtem nie widziałem. Pisząc w skrócie, był to samochód Trabant (w Polsce zwany „mydelniczką”), który zamiast dachu miał plandekę, dzięki czemu mógł być „kabrioletem” i nadawał się do patrolowania terenu przez stojącego w wozie żołnierza, a boczne drzwi były niskie i pozbawione szyb. Pokraczny był ten pojazd, podobnie jak system, który go stworzył. Przypomniał mi znakomita anegdotę Michała Radgowskiego (info dla młodzieży: kiedyś felietonista i redaktor „Polityki”). Radgowski, obdarzony świetnym poczuciem humoru, mówił, że trzy określenia, które go śmieszą najbardziej, to: „parlamentarzyści radzieccy”, „trabant – limuzyna” i „Wodogrzmoty Mickiewicza”. Teraz doszedłby do tego „Trabant-Jeep”.
Po wyjściu z wystawy, w sklepiku muzealnym, obok zwyczajnych w takim miejscu albumów, pocztówek itp., zobaczyłem dwa malutkie (mniejsze od paczki papierosów) popiersia na sprzedaż: Goethego i Schillera. Przy bliższych oględzinach okazało się, że jeden wieszcz jest… solniczką, a drugi – pieprzniczką. Ciekawe, czy w Polsce ktoś by się odważył wyprodukować Mickiewicza do solenia i Słowackiego do pieprzenia? Niemcy potrafią już się śmiać ze swoich wieszczów i to w muzeum historii – to dobry znak. Ale jak trzeba, to traktują wieszczów poważnie. We wczorajszej gazecie „Berliner Morgenpost” na pierwszej stronie tytuł: „Polacy usuwają Goethego ze szkół” (w artykule mówi się też o pomyśle usunięcia z lektur Dostojewskiego i chyba Gombrowicza). Lepiej, kiedy Niemcy z wieszczów żartują, niż kiedy Polacy ich wykreślają. To ostatnie nie służy wizerunkowi Polski za granicą. Miejmy nadzieję, że propozycja (?) Ministerstwa Edukacji nie przejdzie, jej autorzy wrócą do szkoły (w charakterze uczniów), a niemiecka wystawa zostanie pokazana w Polsce.