Premier na nartach
Szanowni Państwo, śpijcie spokojnie, wszystko wskazuje, że pan premier nie ogłosi dzisiaj daty wyborów, więc niczego ważnego nie przegapicie. Porzućcie wszelką nadzieję (zresztą jaka to nadzieja, gdyby miała wygrać Platforma?).
Ale pan premier nie próżnował i w środku lipca pojechał na Narty, a dokładnie do wsi Narty k. Jedwabna. I to nie dlatego, że tam jest pięknie (gorąco polecam!), bo na turystykę szef rządu nie ma czasu, tylko dlatego, że w sporze o miejscowy dom i gospodarstwo niedobry Sąd Najwyższy przyznał rację byłym właścicielom niemieckim, którzy figurowali w księdze wieczystej, a nie obecnym mieszkańcom, którzy zamieszkują faktycznie. Pan premier, jak zwykle, przejechał się po sądach, zwłaszcza po Sadzie Najwyższym, który jego zdaniem nie kierował się polską racją stanu, ani zasadą pierwszeństwa interesu polskich obywateli (co to jest za zasada?). Przy okazji premier zaprzeczył, jakoby jego wizyta we wsi Narty miała cokolwiek wspólnego z kampanią wyborczą.
Niestety, jak zwykle nie zgadzam się z Jarosławem Kaczyńskim. „W przedmiotowej sprawie” mamy do czynienia z konfliktem dwóch racji – dawnych właścicieli, którzy wyjechali z Polski, prawdopodobnie w latach 60. i 70., kiedy z Mazur kto mógł – uciekał do Niemiec („Volkswagendeutsche”) oraz obecnych mieszkańców, którzy w dobrej wierze uzyskali prawo do wprowadzenia się na opróżnione miejsce. Jeżeli zgodnie z polskim prawem prawomocnymi właścicielami pozostają dawni – niemieccy – posiadacze, to polskie sądy nie mogą decydować inaczej, czyli „po uważaniu”, wedle zasady, że w sporze z cudzoziemcem Polak ma rację z definicji. Gdyby wszystkie sądy na świecie kierowały się tą zasadą, to Polak nie mógłby wygrać żadnej sprawy zagranicą. Rację mają prawnicy, którzy przypominają, że sądy nie są od obrony racji stanu, tylko od obrony prawa, a obywatele polscy nie mają w sądach pierwszeństwa przejazdu. Sądzę, że premier dobrze o tym wie, ale mówi to, co mówi, ponieważ „nie ma to nic wspólnego z kampanią wyborczą”. Głosy Polaków, którzy czuja się zagrożeni na Ziemiach Odzyskanych, będą w wyborach cenne.
Jedyne wyjście – zmienić prawo, a nie stawiać sędziów pod pręgierzem. Zresztą, domy poniemieckie to nie jedyny przedmiot sporu starych i nowych właścicieli. Wiele mieszkań i domów zostało w Polsce po 1945 r. zbudowanych lub nabytych od Państwa na terenach będących własnością prywatną, unieważnioną w czasach Bieruta. Od kogo dawni właściciele mają dochodzić praw? Moim zdaniem – od Państwa (ale nie niemieckiego…), i wielu dawnych – polskich – właścicieli tak czyni, gdyż nasze Państwo jest jedynym państwem polskim, spadkobiercą tamtego Państwa, które osadziło Polaków „na Nartach”.
Koncepcja, że w latach 60. i 70. ludzie wyjeżdżali z Polski dobrowolnie, więc teraz niech państwo niemieckie wypłaci im za mienie pozostawione w Polsce, nie przekonuje. Po pierwsze – w latach 60. i 70. Niemcy, Żydzi, Mazurzy nie wyjeżdżali całkiem dobrowolnie, byli z Polski wypychani. Po drugie – ich nieruchomości zostały przejęte przez Skarb Państwa, lub zajęte, jako mienie „opuszczone” po wojnie, którego prawni właściciele teraz się odnajdują (choć większość została zamordowana przez hitlerowców). Rozwiązanie może być zależne od obowiązującego prawa (w kontekście zasad międzynarodowych), od negocjacji, od możliwości Skarbu Państwa, ale nie od tego, żeby sądy wyrokowały w interesie racji stanu. Racja stanu wymaga, żeby sądy stały na straży prawa, a nie pilnowały wyniku najbliższych wyborów.
PS. A propos wyjazdów z Polski w latach 60. IPN zamierza wszcząć śledztwo w sprawie podżegania do nienawiści rasowej w 1968 roku. Może przy okazji objąć tym śledztwem ojca-dyrektora, pewnego eurodeputowanego i kilku innych gagatków? Czy to się nie będzie opłacało politycznie, bo tamci antysemici byli czerwoni, a ci są czarni?