Łyżka dziegciu
Po słodkim triumfie, jakim jest dla Polski wybór premiera Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej (najwyższa godność międzynarodowa dla Polaka w historii naszego kraju), oraz po nominacji Elżbiety Bieńkowskiej na komisarza ważnego resortu i jedną z wiceprzewodniczących Komisji Europejskiej, przychodzi chwila otrzeźwienia.
Jak gdyby do tej beczki miodu ktoś dodał łyżkę dziegciu. Kto? Obawiam się, że Donald Tusk.
Pozbawiona charyzmatycznego przywódcy Platforma jest naga. Nie ma jasno wytyczonej linii, nie ma polityków, którzy mogliby zastąpić Tuska w obu ważnych rolach – partyjnej i rządowej. Nie ma uzgodnionego scenariusza sukcesji, nie ma z góry przygotowanego porozumienia z prezydentem Komorowskim. Zamiast tego miała się odbyć operacja „hop siup”, pospieszna akceptacja kandydatury Ewy Kopacz, ktoś (Cezary Grabarczyk?) był w tym scenariuszu przewidziany na marszałka Sejmu, wymiana kilku ministrów i nic nie było – gramy dalej.
Najlepszych zabieramy do Brukseli, a pozostali mają wykonać nowe otwarcie, wygrać wybory i kontynuować szczęśliwą passę Platformy. Prawdopodobnie autorowi tego scenariusza, czyli premierowi, chodziło o to, żeby transformacja przebiegła sprawnie, bo są ważne zadania w kraju, bez turbulencji i bratobójczych konfliktów o schedę.
Ten scenariusz się nie sprawdza. Nawet jeżeli kalendarium zmian zostanie dotrzymane i za trzy tygodnie exposé wygłosi pani premier Kopacz, a głosu udzieli jej marszałek Grabarczyk albo marszałek Sikorski, to pewnych faktów nie uda się przekreślić.
Pierwszy jest taki, ze Ewa Kopacz nie jest naturalną następczynią Tuska, bo naturalnego następcy nie ma. W Platformie – podobnie jak w PiS, SLD, KNP, Ruchu Palikota – nie ma „numeru dwa”. To fatalna cecha nie tylko polskich partii, ale także wielu innych instytucji, firm, teatrów etc – nie ma numeru dwa, szef cieszy się pełnym zaufaniem i nikt nie chce, lub nie może, wyprzedzić pozostałych.
Ewa Kopacz zasługuje na pełen szacunek, ma wiele zalet, zawsze zachowuje się godnie, odważnie, stanowczo, energicznie, ale nie kojarzy się z programem, z własnym obliczem politycznym, to raczej typ wykonawczyni niż inspiratorki. Może taka osoba jest właściwa na stanowisko premiera, ale wtedy powinna mieć obok siebie osoby bardziej „polityczne”, kompetentne w dziedzinie gospodarki, w sprawach obrony i w stosunkach międzynarodowych. Tusk, Komorowski, Kaczyński, Miller – to są politycy, nie wszyscy z mojej bajki, ale to mam na myśli.
W kręgu Platformy są tacy ludzie – Janusz Lewandowski, Jacek Rostowski, Krzysztof Kwiatkowski, Jan Krzysztof Bielecki – czy w ogóle Tusk brał ich pod uwagę, czy na posiedzeniu zarządu PO ktoś wysunął ich kandydatury, czy wszystko odbyło się zgodnie z zasadami centralizmu demokratycznego, czyli „ruki po szwam”?
Po odejściu Tuska Platforma wydaje się zaskoczona tym, co Donald Tusk musiał przecież brać od dawna pod uwagę. Tymczasem wygląda na to, że wybór Tuska spadł jak grom z jasnego nieba. Nawet jeżeli nie spełni się najgorszy scenariusz i panowie nie rzucą się sobie do gardeł, Grzegorz Schetyna i jego zwolennicy zaczekają do 2015 roku, to i tak Platforma nie została przygotowana do własnego sukcesu.
W tym sensie wybór Tuska i Bieńkowskiej może okazać się prezentem dla opozycji. Ona łatwiej otrząśnie się z szoku, ma swoich liderów i nie musi wiele zmieniać – wystarczy zapomnieć, że Donald Tusk był najgorszym premierem w Europie.