Cynizm czy realizm?

Mam propozycję dla publicystów, którym leży na sercu demokracja i wolność w Tybecie: Złóżmy się i wspólnie ufundujmy stypendium dziennikarzy polskich dla studenta tybetańskiego.

Zamiast ronić łzy, które leją się z odbiorników radiowych i telewizyjnych – sami sięgnijmy do kieszeni i zróbmy coś dobrego. Wolny świat przypomniał sobie o Tybecie. Niektórzy obrońcy praw człowieka i narodu tybetańskiego domagają się wręcz od Bogu ducha winnych sportowców, żeby zbojkotowali igrzyska olimpijskie. Zamiast żeby samemu na znak protestu pójść pod ambasadę chińską, oblać się benzyną i podpalić, wolą, żeby sportowcy zmarnowali sobie kilka lat przygotowań, a miliardy ludzi na świecie były pozbawione sportowej przyjemności. Koleżankom i kolegom z branży proponuję: honoraria za publicystykę „w temacie tybetańskim” przeznaczmy na stypendium.

Oczywiście, trzeba dążyć do tego, żeby w Chinach panowała demokracja, najlepiej taka jak w Belgii czy w Szwajcarii, ale skoro świat wstrzymał oddech czekając, co się wydarzy na maleńkiej Kubie, to co dopiero w Chinach, które liczą ponad 1,3 mld mieszkańców, składają się z wielu narodowości, są w trakcie gigantycznego skoku gospodarczego i cywilizacyjnego, są więzieniem, gdzie kara śmierci i pałowanie jest na porządku dziennym, są jednym z najważniejszych aktorów gospodarki światowej i jednym z gwarantów stabilizacji międzynarodowej. Mało który kraj, a już na pewno nie Stany Zjednoczone, może sobie pozwolić na to, żeby pokazać Pekinowi gest Kozakiewicza. Zamiast wygrażać – ufundujmy stypendium, to najlepsza broń w walce o serca i umysły.

Stany Zjednoczone prowadzą wobec Chin politykę kija i marchewki. Przewodnicząca Izby Reprezentantów spotkała się z dalajlamą, ale prezydent Bush powiedział, że nie ma powodu do bojkotu igrzysk. Podczas gdy Waszyngton śledzi wydarzenia, business i uniwersytety amerykańskie prześcigają się w interesach z Chinami. Dziesiątki tysięcy studentów z Chin studiują w USA (Jak oni dostają paszporty? W PRL to było niemożliwe.) Wielu z nich wraca do Chin. (To też dziwne). Najlepiej zadomowiony jest w Chinach słynny uniwersytet Yale (który ukończyli m.in. Clintonowie).

Opowiem o staraniach uniwersytetu Princeton, na który kiedyś uczęszczałem. Kilka lat temu rektor Princeton, Shirley Tilghman, pojechała z oficjalną podróżą do Chin. Celem jej wizyty była współpraca z uczelniami chińskimi i zachęcenie tamtejszej młodzieży do studiów w tej sławnej uczelni. (Prowadzę doroczne wywiady z kandydatami polskimi, więc wiem, jak trudno się do Princeton dostać). W podróży do Chin pani rektor towarzyszyli m.in. szef Graduale College (studia doktoranckie) oraz dyrektor biura rekrutacji. Rektor Tilghman była podejmowana z honorami, zwiedzała chińskie uczelnie i laboratoria, spotkała się z ambasadorem amerykańskim i z dygnitarzami chińskimi. Główny cel wizyty: więcej współpracy, więcej studentów. Wielu uczonych amerykańskich wykłada w Chinach. Mój kolega z USA, Arnold Zeitlin, były korespondent AP w Hongkongu, wykłada tam dziennikarstwo. Amerykanie mają w tym podwójny interes – wspierają własną naukę, własne uniwersytety i jednocześnie demokratyzują Chiny. Nie jest bowiem możliwe, żeby tysiące chińskich studentów, stypendystów i uczonych, nie zaraziły się wirusem demokracji i praw człowieka. A Chiny MUSZĄ współpracować, bo ich imponujący wzrost gospodarczy musi karmić się nowoczesną nauką i technologią.

„W ciągu ostatnich lat – czytamy w gazecie dla absolwentów Princeton – Chiny były świadkiem defilady rektorów uczelni amerykańskich. Uniwersytet w Yale prowadzi 80 programów współpracy z Chinami, w tym 45 porozumień partnerskich z uniwersytetami i laboratoriami. Prezydent Chin, Hu Jintao, przemawiał w Yale, i dzięki jego decyzji uniwersytet ten jest jedną z zaledwie 40 instytucji zagranicznych, które mają prawo zakupu uprzywilejowanych akcji przedsiębiorstw chińskich (tzw. A-shares).”

Uniwersytet Princeton, przy współpracy Uniwersytetu Pekińskiego, prowadzi w stolicy Chin intensywny kurs języka chińskiego. W ramach seminarium tybetańskiego czterech doktorantów (-ek) amerykańskich prowadzi badania w Tybecie (co się z nimi teraz dzieje?).

W ramach wspólnego programu Harvard – Princeton można ubiegać się o stypendium z sinologii na terenie USA.

Oczywiście, uczelnie amerykańskie nie są przyzwyczajone do działania pod nadzorem i cenzurą państwa policyjnego. Dlatego prowadzą ze stroną chińską swoistą grę, typu „give and take”. Kiedy w 1992 r. prof. C.P. Chou, szef ośrodka Princeton w Pekinie, przedstawił miejscowym władzom tekst podręcznika do nauki chińskiego, miejscowy funkcjonariusz własnoręcznie wyrwał wstęp, zakończenie, rysunek i kilka innych stron, ponieważ przedstawiały Chiny w niekorzystnym świetle. Następne wydanie podręcznika uwzględniało już wrażliwość gospodarzy. „To była trudna decyzja, ale czasami trzeba odpowiedzieć ‘tak’ na chińskie żądania” – mówi prof. Chou.

„Po wydarzeniach na Placu Tiananmen zaledwie kilka uczelni amerykańskich ograniczyło swoją obecność w Chinach na znak protestu przeciwko łamaniu praw człowieka – czytamy w ‚Princeton Alumni Weekly’. – Jednakże prof. Stanley Katz, dyrektor Centrum Sztuki i Polityki Kulturalnej Princeton, a także przewodniczący Amerykańskiego Stowarzyszenia Towarzystw Naukowych, uważa nawet takie ograniczenie za błąd.” Jego zdaniem to błąd, ponieważ „ludzie, na których nam zależy, ucierpią najbardziej”. Dwa lata później, wszystkie programy zostały przywrócone. Cynizm czy realizm? „Zawsze wolę się mylić po stronie współpracy” – mówi prof. Katz.

Profesor socjologii Gilbert Rozman, specjalista w dziedzinie kultury azjatyckiej, jest zdania, że współpraca amerykańsko-chińska „jest znacznie bardziej wzajemnie korzystna” niż ewentualne protesty. „Pozyskanie współpracy Chin w dziedzinie nierozprzestrzeniania broni jądrowej (w kontekście Korei Północnej) jest znacznie ważniejsze niż takie lub inne prawo obywatelskie” – mówi profesor z rozbrajającą szczerością. Kiedy firma Google zgodziła się poddać chińskiej cenzurze w Internecie, prezes Eric Schmidt (absolwent Princeton) powiedział na szczycie ekonomicznym w Davos: „Nie podobają nam się restrykcje, ale gorzej byłoby odwrócić się plecami do naszych użytkowników”.

Może to zabrzmieć jak szczyt cynizmu, podobnie jak wypowiedź Shuang Pan, doktoranta na Wydziale Chemii Uniwersytetu w Princeton, przewodniczącego Stowarzyszenia Chińskich Studentów i Naukowców w USA: „Zgadzam się, że ludzie mają tutaj o wiele więcej wolności niż w Chinach, ale wolność polityczna bardziej nadaje się dla kraju bogatego i wykształconego, niż dla Chin, w których znaczna część ludności żyje na wsi, nie umie czytać ani pisać.” Shuang Pan zamierza wrócić do Chin. Zapytany, czy pobyt w USA pomógł mu bardziej docenić demokrację, odpowiedział czujnie : „Nie tyle docenić, co zrozumieć.”

Pewnego dnia Shuang Pan doceni demokrację, a może nawet już ją docenia, tylko boi się do tego przyznać. Nawet przed sobą samym. Demokracja jest tak zaraźliwa, że wcześniej czy później zainfekuje też Chiny.