Z mojego podwórka
Zauważyłem, że blog mój nosi charakter codziennego komentarza do wydarzeń, głównie politycznych, które bulwersują Internautów i wywołują liczne komentarze (dzięki!). Niektórzy czytelnicy domagają się jednak również wpisów bardziej osobistych, takich jakie znalazły się w mojej książce „Codziennik”, gdyż interesuje ich nie tylko „Polska w ogóle”, ale konkretny człowiek w tej Polsce (w „tym kraju”, jak to się nieładnie pisze).
Oto co robił ten konkretny człowiek wczoraj, 29 maja Roku Pańskiego 2006: Rano pisałem artykuł o Ameryce Łacińskiej do „Polityki”. Konkretnego tematu nie podam, ponieważ – po pierwsze – nie wiadomo, czy artykuł się ukaże, a po drugie – konkurencja nie śpi. Około południa udałem się do redakcji celem dopilnowania felietonu „Zostań z nami” oraz „Fusa”, które mają się ukazać w najnowszym numerze „P”. Po południu, na godz. 15.00, pomknąłem do radia TOK FM, gdzie rozmawiałem o Katalonii – najbogatszej prowincji Hiszpanii. 18 czerwca odbędzie się tam referendum na temat nowej konstytucji (tzw. statutu) tej prowincji. W odróżnieniu od Polski, która jest państwem jednego narodu, w Hiszpanii jest kilka regionów, które odczuwają dużą odrębność (Kraj Basków, Katalonia) i trwają nieustanne tarcia pomiędzy regionami oraz państwem hiszpańskim.
Następnie udałem się na Uniwersytet, na Krakowskie Przedmieście. Najpierw z przykrością zauważyłem, że cukiernia Pomianowskiego została zlikwidowana i do dyspozycji klientów pozostaje już tylko filia na ul. Broniewskiego. Odebrałem tę wiadomość ze smutkiem, gdyż cukiernia Pomianowskiego była jedną z pierwszych odbudowanych po wojnie, była dla mnie jednym ze stałych miejsc koło uniwersytetu, tak jak bar mleczny i pracownia ramiarska Gracjana Lepianki (już nieżyjącego) oraz pobliskie księgarnie. Bar i pracownia ramiarska nadal istnieją, wcisnęły się tam też – niestety – dwa bary tureckie, kebaby, które omijam z daleka. Idąc na Uniwersytet liczyłem, że napiję się kawy i zjem babeczkę śmietankową u Pomianowskiego. Jaka szkoda, że to już jest niemożliwe!
Na uniwersytecie byłem z powodu promocji książki prof. Andrzeja Dembicza „Filozofia poznawania Ameryki”. Promocja odbywała się w Sali Senatu w Pałacu Kazimierzowskim, tam gdzie kiedyś mieścił się wydział ekonomii, który ukończyłem. To dziwne uczucie wchodzić po 50 latach do budynku, w którym było się studentem. Tym razem też pełno było profesorów, ale już nie moich. Promocja książki to na ogół wydarzenie nudne, i tym razem też nie było pasjonująco. Prof. Andrzej Dembicz, z wyksztalcenia geograf, z zamiłowania latynoamerykanista, jest dyrektorem Centrum Studiów Latynoamerykańskich UW, na sali przeważali latyno-amerykaniści i dyplomaci, przemawiali trzej profesorowie („Hundert Profesoren Vaterland Verloren”, jak mówią Niemcy). Sama księga to gruby „Buch”, głównie dla studentów i pasjonatów Ameryki Ł., do których i ja się po trosze zaliczam. Po części oficjalnej, przy lampce wina, z której nie mogłem skorzystać (samochód), podszedł do mnie pewien profesor – Niemiec, Urs Mueller-Plantenberg, który wykłada na UW. Okazuje się, że w zeszłym roku był na publicznej dyskusji o Pinochecie, w której byłem jednym z panelistów. Dyskusja była zorganizowana przez młodzieżowe organizacje prawicowe w auli Collegium Civitas – cała sala (z wyjątkiem działacza Amnesty International, jednego dziennikarza i mnie) była ZA Pinochetem, i to jak! „Nie mogę uwierzyć, że w Europie coś takiego jest możliwe”- mówił mi niemiecki profesor. A jednak, w Polsce wszystko jest możliwe.
Może mnie Internauci poprawią, ale odnoszę wrażenie, że w środowisku akademickim najbardziej aktywna i głośna jest młodzież prawicowa, w tym endecka/wszechpolska, co nie byłoby dziwne, bo tak podobno było przed wojną też. Rektor pewnego uniwersytetu opowiadał mi, że niedawno zaprosił do siebie przewodniczących organizacji młodzieżowych celem współpracy dla dobra uczelni. Okazało się, że „czerwoni i czarni” byli wobec siebie wrogo ustosunkowani i mocno najeżeni, aż magnificencja był zdziwiony.
Z uniwersytetu pojechałem do ambasady francuskiej na uroczystość wręczenia Legii Honorowej mojemu dobremu znajomemu, Janowi Truszczyńskiemu, wybitnemu dyplomacie, od 1992 r. do niedawna w MSZ, był ambasadorem, a potem naszym głównym negocjatorem w rokowaniach akcesyjnych do Unii Europejskiej, w końcu sekretarzem stanu (czyli nr II) w MSZ. Pan Jan wygłosił przemówienie piękną francuszczyzną, mówi też świetnie po angielsku i niemiecku (teraz jest prezesem Fundacji Polsko-Niemieckiej, czyli na uboczu). W gronie znajomych żartowaliśmy, że jak na obecne czasy, JT ma zbyt wysokie kwalifikacje, żeby był wykorzystany. Jakież było moje (miłe!) zdziwienie, kiedy podobny pogląd znalazłem dziś w komentarzu Jędrzeja Bieleckiego w „Rzeczpospolitej”. „Władze francuskie nagradzają, polskie wolą nie pamiętać o swoich unijnych ekspertach”, czytamy w artykule pod wymownym tytułem „Legia zapomnianych negocjatorów”. Autor przypomina, że świetni fachowcy i dyplomaci (J.Pietras, J.Plewa, J. Truszczyński, J. Saryusz-Wolski) są na bocznym torze. „Dziś Polska, rezygnując z usług wytrawnych ekspertów, zdaniem wielu zachodnich dyplomatów sama sobie strzela gola” –pisze Bielecki. Brawo autor, święte słowa.
Wróciłem do domu w sam raz na „Wiadomości”, wieczorem czytałem świetną książkę („Walczę więc jestem” wspomnienia wielkiego szermierza i świetnego architekta, Wojciecha Zabłockiego, o których jeszcze napiszę, znakomita lektura). Tak minął dzień. No, i – oczywiście – napisałem kolejny wpis do bloga.
Dziś udało mi się zakosztować odrobinę życia rodzinnego, zobaczyć fragment meczu z Kolumbią (ale na szczęście nie ten najbardziej kompromitujący) i fragment meczu tenisowego Fernando Gonzalez (Chile!) – Marat Safin. Po starej znajomości kibicowalem Chilijczykowi (wygrał).
We środę, 31 maja, jadę do salonu „Polityki” w Sopocie, prowadzić spotkanie z Grzegorzem Miecugowem z TVN, a nazajutrz, 1 czerwca, sam spotkam się z Czytelnikami w „ogrodach Polityki’” w Elblągu. Zapraszam!