Z dużej chmury mały deszcz

Sobotnie wiece i manifestacje były smutne, przede wszystkim z powodu małej frekwencji. Nie rozumiem, jak Jan Rokita mógł być „poruszony” rzeszą (?) Warszawiaków, którzy stawili się na Placu Zamkowym. 10-12 tysięcy osób w piękny, słoneczny dzień, na wiecu w centrum stolicy, która jest (była?) bastionem tej partii – to jest w stanie poruszyć tak doświadczonego polityka? A Roman Giertych, czyż nie był żałosny w tych reklamacjach pod adresem policji, która nie chciała / nie umiała doliczyć się tysięcy uczestników marszu białej róży? Wreszcie wiec PiS, skandowanie „po-pie-ra-my” i okrzyki „Niech żyje premier!” – wszystko to wydawało mi się rachityczne, mało autentyczne. Już bardziej autentyczny, przez swoją  agresję i nienawistne gesty oraz okrzyki, był wiec w stoczni.

Zgromadzenia w Warszawie były aż nadto wyreżyserowane, okrzyki niemrawe, oklaski wymuszone. Muszę, chyba po raz pierwszy, zgodzić z posłem Filipkiem: „Sztuczne wiece, sztuczne poparcie”. Nawet premier Kaczyński nie był sobą, bo przywdział – dla odmiany – strój koncyliacyjny, kiedy zapewniał, że wyciąga rękę, że jest za jednością, że ludzie bogaci też mogą być uczciwi, że doszło do ubolewania godnych wydarzeń, ale ich sprawcy chcieli dobrze, wreszcie, że błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi. Cóż to za klimat i frekwencja w porównaniu choćby ze zlotem chłopskim w niewielkim Zamościu, w 1932 r., po którym Władysław Sikorski pisał, że obóz rządzący  „rozkłada się i trzeszczy”.

O czym to  świadczy? O tym, że wysoka temperatura sporów politycznych dotyczy stosunkowo nielicznego aktywu, polityków i mediów, ale naród trzyma się od tego z daleka. Gdyby ludzie uważali, że rządowi dzieje się krzywda albo że alternatywa dla tego rządu jest porywająca – to by na ulice wyszli. Piszę to bez satysfakcji, ponieważ absencja na troskliwie przygotowanych wiecach i pochodach może zapowiadać absencję w wyborach samorządowych za dwa miesiące, a kiedyś i parlamentarnych. Nie jest to dla demokracji dobry znak. Już dzisiaj wszystkim rządzi partia, która osiągnęła mniej niż 30 proc. głosów, rządzi mniejszość, i to w sposób tak zdecydowany, jak gdyby sama miała absolutną większość.

Trochę to dziwne, że LPR, Samoobrona i być może PSL umizgują się do premiera, żeby zechciał je przyjąć, lub zachować (LPR) w koalicji, gdzie mają do spełnienia tylko rolę statystów. Lepper podskakiwał, żądał miejsc w resortach siłowych, w telewizji publicznej, w MSZ, dość demagogicznie domagał się rozdęcia wydatków budżetowych i dostał figę, wreszcie został po prostu wyrzucony. I zaledwie kilka dni później umizguje się i łasi, gotów jeść z ręki. Toż to błazenada. Gdyby Kaczyński miał go przyjąć z powrotem do koalicji, jak o to zabiega Giertych, to chyba tylko po to, żeby go obsadzić w roli halabardzisty. (Można dosadniej, ale dbam o to, żeby nasz blog był elegancki). PSL, jak to PSL, kryguje się, ale może zaloty PiS przyjmie, jeśli przeważy rozumowanie Giertycha – lepiej być w kieszeni Jarosława Kaczyńskiego niż w archiwum akt dawnych (można  by to napisać bardziej dosadnie, ale staram się, żeby nasz blog…).

Premier decyzje podejmuje  sam. Jego koalicjanci  mogą tylko stroić miny, jak to obecnie czyni LPR, krzywiąc się na kolejną nominację min. Macierewicza. Wicepremier Giertych może wznosić okrzyki, że nie będzie młodszą siostrą PiS, ale przecież widać gołym okiem, że jego Liga nie jest siostrą, ani nawet kuzynką, a on sam jest bardzie „wice” niż premierem. Kiedy krzyczał pod adresem opozycji „Niedoczekanie!”, to ryczał, jak ranny łoś.

Porównując poparcie dla poszczególnych partii z frekwencją w sobotnich zgromadzeniach,  widać, że elektorat Platformy został w domu, albo był w Arkadii na zakupach, natomiast zwolennicy LPR są bardziej skłonni wyjść na ulice. Elektorat Platformy miał się pokazać, kiedy wróci z urlopu na Wyspach Kanaryjskich. I w sondażach, wirtualnie, się pokazał. Ale jest za mało zaangażowany, żeby się pofatygować na wiec. Zwolennicy LPR i PiS czują się  na ulicy lepiej, niż ludzie Platformy, nie mówiąc o lewicy, która boi się wychylić nosa.

PS:

RUCH DOZBROJENIA MORALNEGO

Zwolennicy IV RP mają za złe wszelkie porównania do Gomułki, do wydarzeń marcowych, do PRL, do Republiki Weimarskiej, do zamachu majowego. Oczywiście, nic dwa razy się nie zdarza, to były inne czasy, inne systemy, inne było (prawie) wszystko. A jednak trudno uniknąć skojarzeń, choćby fragmentarycznych. Oto fragment książki Normana Daviesa, „Boże igrzysko. Historia Polski”, t. II, rozdział 19:

Ustrój, który wyłonił się w 1926 r., utrzymał się aż do upadku RP w 1939 r. Nazwę wziął od hasła ‘sanacja’ – co można zrozumieć jako powrót do (politycznego) zdrowia lub – ze względu na wojskowe podtony – jako ‘czystkę’. W każdym razie był to system, którym kierowała potężna, choć bardzo nieprecyzyjna ideologia, pokrewna ideologii znanej pod nazwą Ruch Dozbrojenia Moralnego (Moral Re-Armament) i zrodzona w koszarach wojskowych z przekonania, że grzech można usunąć z ludzkich dusz polerując je do połysku. (Według opinii przeciwników, u jej podłoża leżała mieszanina filozofii Nietzschego i Kanta: w gwarze warszawskiej ‘nicz’ znaczy tyle, co ‘zero’, ‘kant’ zaś – po prostu oszustwo.)

Polecam ciąg dalszy, o wzmocnieniu władzy wykonawczej po 1926 roku, którego z braku miejsca w blogu nie cytuję. Skojarzenia nasuwają się same.