Kłótnia w rodzinie
Czy Adam Michnik miał rację podając do sądu Roberta Krasowskiego, redaktora naczelnego „Dziennika”, który napisał m.in., że Michnik bronił agentów, „poświęcił jedną trzecią życia na obronę byłych ubeków”? Kiedy Michnik oddał sprawę do sądu, „Dziennik” rozpoczął przeciwko niemu istną kanonadę.
„Wolność słowa według Michnika” – czytamy na pierwszej stronie „Dziennika”. Dowiadujemy się, że Michnik nie podjął polemiki z Krasowskim, tylko „wybiera sądowe narzędzia wobec swoich oponentów”. W sukurs „Dziennikowi” pospieszyli Stanisław Janecki z „Wprost” i Jan Pospieszalski z TVP. Według nich, „tam gdzie kończą się argumenty sięga się po pałkę”, „Publicyści są uzbrojeni w oręż taki, jaki przystoi ich profesji”. „W żadnej sprawie dziennikarze nie powinni chodzić do sądu”, mówi „Dziennikowi” Mariusz Ziomecki (redaktor naczelny „Przekroju”). „Adam Michnik chowa się za adwokatem – pisze Piotr Zaremba. – Schował się za prawniczymi sztuczkami.” (Już to, że Zaremba uczy Michnika odwagi, jest śmieszne, ale czytajcie dalej.) „Dziennik” ogłosił nawet wypowiedzi publicystów zagranicznych, z których wszyscy podzielają jego stanowisko: „Sytuacja, gdy dziennikarz wytacza proces innemu dziennikarzowi, zakrawa na absurd” – pisze francuska redaktor dziennika „Liberation”. I dodaje:
Gdybym na przykład została obrażona przez redaktora naczelnego dziennika ‚Le Monde’, nigdy w życiu nie pozwałabym go do sądu. Za to z wielką przyjemnością napisałabym ostrą, może jeszcze bardziej obraźliwą niż jego tekst, odpowiedź i opublikowałabym ją w mojej własnej gazecie.
Być może, jak zwykle, się mylę, ale dziwi mnie, że wszyscy cytowani dziennikarze w Polsce i na świecie są tego samego zdania, co „Dziennik”, a także, że dziennikarz nie ma prawa odwołać się do sądu, kiedy zostaje w jego mniemaniu zniesławiony. Czy dziennikarz nie jest obywatelem, któremu – jak wszystkim innym – przysługuje ochrona dóbr osobistych? Czy dziennikarz jest świętą krową, która może bezkarnie pleść, co jej ślina na język przyniesie, bo to jest wolność słowa? Ja rozumiem, że wolność słowa jest wielką wartością (zwłaszcza że odzyskaną po latach cenzury), podobnie jak życie ludzkie, ale przecież to nie są wartości jedyne (inaczej nie byłoby zwolenników kary śmierci), wymagają pogodzenia z innymi wartościami, więc jest o co się spierać.
Czytając tę kampanie „Dziennika” odnoszę wrażenie, że redakcja chce pognębić Michnika, co jest dozwolone, a przy okazji poinformować wysoki sąd, co myśli opinia publiczna, środowisko w kraju i za granicą. Być może tej konkretnej sprawy Michnik nie powinien oddawać do sądu, bo szkoda fatygi, bo Krasowski nie jest dla niego partnerem, ale nie mogę zgodzić się co do zasady, którą wyznaje francuska dziennikarka, która mówi, że ona z przyjemnością napisałaby jeszcze bardziej obraźliwy tekst i opublikowała w swojej gazecie. Nie każdemu sprawia przyjemność taka polemika. Ktokolwiek śledzi trwającą obecnie wojnę pomiędzy dżentelmenami z „Dziennika” i z „Rzeczpospolitej” – tych organów odnowy moralnej, ten przyzna, że zasada, iż jeśli z nimi nie zgadzasz, to możesz polemizować, jest – delikatnie mówiąc – wątpliwa.
W przypadku „Dz.” kontra „Rz.” mamy do czynienia z wojna w prawicowej rodzinie, po jednej stronie barykady, a więc ze sporem łagodniejszym niż wobec Michnika czy lewicy. Oto pasztet z polemik dwóch organów, które walczą o rząd dusz i o rynek na prawicy:
„’Kończ waść, wstydu oszczędź’ – zachęca nas naczelny ‚Rz.’, abyśmy w ogóle już zakończyli naszą dziennikarską działalność”. „Czyżby naczelny ‘Rz.’ uważał, że jego dni na polskim rynku prasowym są już policzone?”. „Dowcip Lisickiego jest tak samo lekki jak styl jego esejów.” „Paweł Lisicki zamawiał na mnie teksty-donosy u swoich przyjaciół”. „Czy naprawdę autorzy ‚Rzepy’ nie widzą, że nikt w Europie nie ma tyle, ile katolicy w Polsce? (…) Wiec po co robić z siebie durnia?” „Gdzie jest druga strona tego sporu? Nie chcę nikogo obrazić, ale ja jej nie widzę.”
Druga strona nie pozostaje dłużna. Redaktor naczelny „Rz.” pisze, że Michalski „ma mu za złe wszystko”, przybiera ton „histeryczny, agresywny, infantylny”, wkłada mu w usta sądy, jakich nie wypowiadał, „Michalski stał się karykaturą samego siebie, upiorem żyjącym z ataków na ludzi, do których niegdyś się przyznawał. (…) A panu Michalskiemu odpowiadam: z błotem się nie dyskutuje. Ot, strząsa się je z siebie i żyje dalej”.
Nie wiem, czy francuska dziennikarka byłaby w stanie napisać tekst jeszcze bardziej obraźliwy niż przytoczone. Ja przynajmniej nie chciałbym go przeczytać. Rozumiem publicystów, którzy nie chcą wdawać się w takie polemiki, nie chcą uczestniczyć w tym maglu, nie odpowiadają na paszkwile, a nie stać ich na to, żeby strzepnąć błoto, wytrzeć twarz, w którą im napluto i oddają sprawę do sądu. Choć w kraju, w którym już dwaj byli prezydenci zostali skazani przez sąd na przeproszenie i tego nie robią, bo jeden ma przeprosić Wachowskiego, a drugi Wyszkowskiego – nie wiadomo, czy w ogóle istnieje jakieś dobre wyjście.