Pozytywista czy kolaborant?
Niektórzy blogowicze domagają się ode mnie więcej refleksji – mniej informacji. Ponieważ nie sądzę, bym mógł sprostać tym oczekiwaniom, w poszukiwaniu inspiracji udałem się do siedziby „Gazety Wyborczej” na dyskusję o pierwszym tomie „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza (lata 1911-1955, ale z ogromną wyrwą, jaką jest okres międzywojenny). To wstrząsająca lektura, gorąco polecam – dom, rodzina, Kijów, Rzym, kawał życia, ale „Gazeta” zorganizowała dyskusję pod prowokacyjnym tytułem „Iwaszkiewicz – pozytywista czy kolaborant?”, bo dzisiaj to wydaje się najważniejsze. Sprawozdanie z tej dyskusji jest zapowiedziane w „GW”, na pewno będzie lepsze od mojego, ale ja spieszę ze swoimi notatkami do moich blogowiczów. Notatki poniższe są wyrywkowe, gdyż pochodzą z pamięci i zapisków, w żadnym wypadku z nagrania. W dodatku nie wysiedziałem do końca, musiałem wyjść.
Pierwsze, co rzucało się w oczy, to prawdziwy tłum. Obliczona na kilkaset osób sala była wypełniona po brzegi, ludzie stali pod ścianami, a niektórzy przysłuchiwali się przez drzwi otwarte do hallu. Mój przyjaciel, obok którego siedziałem, zauważył, że dla terrorystów byłby to cel znacznie lepszy niż najważniejszy urząd w państwie – bo „Gazeta” + „salon” to potęga, a na sali było wiele znakomitości. Widać, że osoba wielkiego pisarza, a także dylematy naszego, starszego pokolenia, budzą wielkie zainteresowanie. Nie ukrywam, że poszedłem na dyskusję wstrząśnięty lekturą, a także własnymi dylematami z owych czasów. (Z nich spowiadałem się w „Chorobie dyplomatycznej” i w „Codzienniku”.)
Panelistów było trzech – Adam Michnik, Marek Radziwon i Tomasz Łubieński, wśród głosów z sali odnotowałem wypowiedzi Ryszarda Matuszewskiego – nestora krytyki literackiej i Jerzego Pilcha, ale ich nie będę referował (Pilch zapowiedział felieton, zrobi to lepiej niż gdybym ja miał streszczać jego wypowiedź. Ogólnie rzecz biorąc, był dla Iwaszkiewicza litościwy).
Michnik zaczął łagodnie, przykładał mędrca szkiełko i oko. Przypomniał, że Gustaw Herling-Grudzinski nazwał Iwaszkiewicza „liberałem w liberii”, a Konstanty Jeleński określił go łagodniej – jako „Petaina polskiej literatury”, tj. człowieka, który pragnie coś ocalić ze swojej ojczyzny, za cenę potwornego kompromisu, może wręcz zdrady. Za to Michnik im dalej od komunizmu, tym bardziej jest dla Iwaszkiewicza wyrozumiały. Mówił, że już sama tradycja, z której pisarz się wywodził, była sprzeczna z komunizmem. Przy lekturze „Dzienników” odniósł wrażenie, że pisało je dwóch różnych ludzi – jeden do 1945 r., a drugi po wojnie, w nowej rzeczywistości, w której pisarz nie umiał się odnaleźć. – Bezrozumny oportunizm czy rozumny heroizm, Europejczyk bez złudzeń, kolaborant bez nadziei, „poddany próbie historii spuszczonej z łańcucha” (określenie J. Stempowskiego) – to zagadnienia, które omawiał Michnik.
W sumie zagajenie redaktora naczelnego „Gazety” było wyważone, nie było jednym wielkim oskarżeniem, widział wielkość dzieła i małość autora. W miarę dyskusji Michnik jednak się rozkręcał i przemawiał w tonie coraz bardziej oskarżycielskim, oddał Iwaszkiewiczowi sprawiedliwość, jako pisarzowi i redaktorowi „Twórczości”, ale zarzucał mu oportunizm, podkreślał jego całkowity brak zrozumienia dla opozycji, kiedy inni podpisywali „list 34” i podobne – on podpisywał kontrlisty, nie chciał widzieć zła, odwracał głowę od ludzi opluwanych, był lizusem, a od pisarza tej miary wymaga się więcej niż od Putramenta, podobnie jak Niemcy wymagali od Heideggera. Zapisał piękną kartę podczas okupacji, bohatersko pomagał ludziom, ratował Żydów, ale po wojnie pogubił się. Intelektualnie był Iwaszkiewicz wobec komunizmu bezradny. „Dzienniki” stanowią wstrząsające świadectwo podłej epoki, najlepsze obok dzienników Marii Dąbrowskiej (ktoś z dyskutantów wymienił jeszcze dzienniki Zygmunta Mycielskiego). Iwaszkiewicz – mówił Michnik – sfotografował w nich „spaskudzenie i znikczemnienie”.
Drugi z panelistów, Marek Radziwon, wyraził ubolewanie z powodu niefortunnego tytułu dyskusji (pozytywista czy kolaborant?), wolał mówić o Iwaszkiewiczu jako o zwolenniku Realpolitik. Taka postawa pisarza miała jego zdaniem kilka przyczyn. Iwaszkiewicz debiutował w języku rosyjskim, w Polsce, do której przyjechał w 1918 r. czuł się trochę emigrantem. Zrazu nie czuł się u siebie, przyjechał z jedną walizeczką, jak ubogi krewny. Po II wojnie znalazł się w rzeczywistości komunistycznej, którą mógł uważać za „wieczną”, nie doczekał masowego protestu i Sierpnia (zmarł w marcu ’80). O tym, czym jest komunizm, wiedział dobrze, m.in. z licznych listów od brata, Bolesława, który dotarł na Stawiska dopiero w 1943 r. Iwaszkiewicz nie mógł się tłumaczyć niewiedzą czym jest komunizm, raczej przeciwnie – jego ugodowa postawa mogła wynikać z faktu, że wiedział czym to pachnie w gorszym wydaniu. Innym źródłem konformizmu pisarza mógł być los jego ojca, powstańca 1863 r., który do końca życia nie mógł podnieść się z traumy Powstania Styczniowego.
Tomasz Łubieński także skrytykował tytuł debaty. Powiedział, że Iwaszkiewicz nie był ani pozytywistą, ani kolaborantem – był artystą. Nie pozostawił po sobie dzieł kompromitujących, ale dzisiaj biografia autora przykrywa dzieło. „Dzienniki” świadczą, że autor pozostawał w nieustannym konflikcie z sobą, jak gdyby był świadom swojej dwuznacznej roli. Mimo rozmaitych rozterek, mimo że był wrażliwy jak mimoza, wiódł niezwykle aktywne życie i był nie byle kim: erudyta, znawca muzyki, wielki pisarz, dyrektor teatru, redaktor naczelny „Twórczości”, prezes Związku Literatów, „obrońca pokoju” i uczestnik fasadowego życia publicznego. Miał na koncie karty wstydliwe („list do Bieruta” etc.), ale przede wszystkim dokonania wielkie, obok własnego pisarstwa – także „Twórczość” (Michnik mówił o tym piśmie jako o jednym z najbardziej suwerennych pomiędzy Łabą a Kamczatką). Konformiści też są potrzebni – powiedział Łubieński – bez nich nie byłoby bohaterów. Są potrzebni, żeby nosić więzionym bohaterom paczki.
Na tym etapie dyskusji doszło do zabawnej licytacji, mianowicie kto – Iwaszkiewicz czy Słonimski – bardziej opluł Miłosza, kiedy ten wybrał wolność? Zwaśnione strony pogodziła Anna Bikont przy pomocy cytatów, z których wynika, że obaj poeci sięgnęli po porównanie do hitleryzmu. A co do paczek, dodała, to Iwaszkiewicz ich nie nosił.
Sala sprzyjała oskarżycielom, ich wystąpienia zyskały więcej oklasków. W takim duchu utrzymane było też pierwsza, krótka wzmianka w „GW” zapowiadająca szersze sprawozdanie z dyskusji.
Moje refleksje, których żądają Szanowni Blogowicze: Nie trzeba być wielkim człowiekiem, żeby tworzyć wielkie dzieła. I tylko one przejdą do historii. Na obiektywną ocenę Iwaszkiewicza jest jeszcze za wcześnie. Dziś żyjemy w czasach, kiedy dominują kryteria polityczne. Biografia liczy się bardziej niż dzieło. Był pisarzem dworskim, ale wielkim pisarzem był. Dla mnie był przede wszystkim pisarzem i erudytą, człowiekiem, który nie pasował do siermiężnej i odciętej od kultury Zachodu Polski Ludowej. Nad większością środowiska górował pod każdym względem, z wyjątkiem charakteru – byli tacy, którzy go pod tym względem przerastali. Ale poza Michnikiem nie widziałem na sali nikogo takiego, kto miał prawo pierwszy rzucić kamieniem.
Iwaszkiewicz lubił podróże do swoich ukochanych Włoch, lubił muzea, kolacje, kontakty z wybitnymi ludźmi, chciał być akceptowany przez Europę i przez Kreml. Liczył na nagrodę Nobla (która mu się należała), a dostał Nagrodę Leninowską. Dla Iwaszkiewicza najważniejsza była jego twórczość (i „Twórczość”). Tego strzegł, a w życiu szedł na rozmaite kompromisy, a nawet czyny niegodne, które – jak sądził – będą odkupione przez jego pisarstwo i dobre uczynki. Ale dzisiejsze, pierwsze pokolenie porewolucyjne, jest surowe i koteryjne. Bo czyż zasługi Iwaszkiewicza dla literatury polskiej są mniejsze niż zasługi Antoniego Słonimskiego – mistrza Adama Michnika, oraz pisarzy opisanych („Lawina i kamienie”) z dużym zrozumieniem przez Joannę Szczęsną i Annę Bikont? Wątpię. Iwaszkiewicz miał szczęście – umarł w porę, tuż przed śmiercią systemu. Gdyby żył dłużej, „rozpięty na pręgierzu życia” doczekałby się „policzku od kata”. Jedno jest pocieszające: Nie trzeba być wielkim człowiekiem, żeby stworzyć wielkie dzieło.
(Przepraszam, że się rozpisałem.)