Trąbka i skalpel
Fot. Jayel Aheram, Flickr, CC by SA
Kiedy byliśmy młodsi, spotykaliśmy się często z moim przyjacielem i mieliśmy tyle spraw do omówienia, że – nawet przed wspólną kolacją – sporządzaliśmy wręcz ich spis, swoisty porządek dzienny. Dzisiaj postąpię podobnie.
IRAK. Rząd zapowiada wycofanie polskich sił z Iraku do października 2008. Najwyższy czas! Decyzja o udziale Polski w inwazji na Irak nastąpiła za czasów lewicowego rządu i prezydenta Kwaśniewskiego, ale przy poparciu opozycji. Był to błąd, decyzja nie skonsultowana z Sejmem, nie poprzedzona dyskusją. Poszliśmy ślepo za naszym najważniejszym sojusznikiem, a potem okazało się, że „powody”, dla których G.W.Bush wyruszył na wojnę były fałszywe: Husajn nie miał broni masowego rażenia, zwłaszcza jądrowej, nie znaleziono ani jednego na to dowodu, jak również nie wspierał Al Kaidy. Był krwawym dyktatorem, który walczył z własnym narodem i z sąsiadami – tych należało wspierać, ale to nie uzasadniało inwazji.
Udział w eskapadzie nie przysporzył Polsce spodziewanych korzyści. Tkwić w Iraku, w sytuacji, kiedy nawet Bush marzy o tym, żeby się stamtąd wycofać (ale nie może sobie na to pozwolić) nie ma sensu. Politycy PiS mówią o „ucieczce”, „porzucaniu sprzętu” oraz korzyściach, jakie tracimy (gospodarcza obecność w przyszłym Iraku, doświadczenie armii, praktyka współdziałania z sojusznikiem), ale gra nie warta jest świeczki. Tym bardziej, że zdecydowana większość społeczeństwa jest za powrotem naszych chłopców. Mam nadzieję, że prezydent podpisze decyzję rządu, aczkolwiek min. Kamiński jest innego zdania i na każdym kroku przypomina, kto jest zwierzchnikiem sił zbrojnych Rzeczypospolitej. W tym przypadku Zwierzchnik nie ma dużego pola manewru.
KARTA PRAW. Donald Tusk złamał obietnicę i nie podpisał Karty Praw Podstawowych. Mam mu za złe fałszywą obietnicę, że Kartę podpisze, ale nie to, iż jej nie podpisał. Skoro był szantażowany, że w razie podpisania Karty – PiS zablokuje ratyfikację całego Traktatu, a tym samym Polska mogłaby się stać jedynym krajem, który tak postąpi – Tusk nie miał wyjścia. Dał się zaszantażować. Ryzykował powrotem do sytuacji, kiedy Polska jest czarną owcą Europy. Być może klub poselski PiS skurczy się na tyle, że Tusk będzie mógł wrócić do sprawy. Być może zaistnieją inne możliwości, np. porozumienie z opozycją na zasadzie „coś za coś”, ale nie bardzo widzę, co rząd mógłby oferować PiS-owi w zamian. Nie sądzę też, żeby premierowi Tuskowi tak na Karcie zależało.
PIS. Panowie Ujazdowski, Zalewski, Polaczek, Krzywicki odeszli z PiS, Ludwik Dorn wyczynia prawdziwe łamańce. Edgar Gosiewski nie ma racji żądając od dysydentów, by postąpili honorowo i zrzekli się mandatów poselskich. Aczkolwiek jest prawdą, że swój wybór zawdzięczają – do pewnego stopnia – PiS-owi, na którego listach się znaleźli, to jednak ich podstawowe zobowiązanie jest wobec wyborców, a ci ich nie odwołali. Sądzę, że dysydenci z PiS mogą, ale nie muszą zwrócić mandatów. PP. Gosiewski, Szczygło i inni mówią na to, że trzeba było odchodzić, kiedy było się w rządzie, blisko konfitur, a nie po przegranych, w opozycji. To argument nie fair. Dopóki minister może robić swoje – robi. Kiedy trwa kampania wyborcza – nie może swoją dymisją szkodzić partii. Sądzę, że dysydenci wybrali odpowiedni moment – zaszkodzili PIS-owi najmniej jak mogli. Paradoks tej partii polega na tym, że najbardziej szkodzi jej prezes, któremu ta partia najwięcej zawdzięcza i bez którego nie może istnieć.
MINISTROWIE. Na plus rządowi można zapisać, że mało mówi, a dużo robi (działalność min. Ćwiąkalskiego, oddzielenie prokuratury od ministerstwa, niezależność prokuratora generalnego, zwolnienia prokuratorów uległych naciskom politycznym, także poprawa klimatu wokół Polski w Moskwie i w Europie). Na minus zapisuję zbyt wiele słów min. Pitery przy braku jasności w sprawie przyszłości CBA i jej szefa. Min. Pitera powinna iść śladem min. Ćwiąkalskiego: odłożyć trąbkę – wziąć skalpel.
STAN WOJENNY. W minionym tygodniu na blogu poruszyłem wyłącznie sprawy bieżące, a mimo to kilkanaście komentarzy dotyczyło rocznicy stanu wojennego. Nie chciałem o tym pisach, bo ile można? Do momentu, kiedy to piszę, tylko jeden „Annam” jest krytyczna: „Stan wojenny – pisze – to okres totalnego zniewolenia.” (Później takich głosów przybyło.) Pozostali są bardziej wyrozumiali dla Jaruzelskiego. Pisze „Jasny gwint”: „Stan wojenny to jedna z nielicznych i porządnie przeprowadzonych operacji na tak wielką skalę. Ratując kogoś innego musieli oni trochę pocierpieć.” „Olek 51”: Bez stanu wojennego Budapeszt ’56 to by było małe piwo. „Mysha-b”: „Stan wojenny był szokiem, ale i wybawieniem”. „Teodora”: „Darzę generała Jaruzelskiego ogromnym szacunkiem za odwagę. Wówczas i obecnie.”
W oficjalnej edukacji historycznej obowiązuje dziś interpretacja stanu wojennego jako brutalnej, bestialskiej próby utrzymania się komunistów u władzy. Aleksander Szczygło, poseł i były minister Obrony w rządzie Kaczyńskiego, mówi, że „Jaruzelski i Kiszczak to zdrajcy narodowi.” Wystawy, inscenizacje, publikacje, programy publicznego radia i telewizji – wszystko na tę samą nutę. Decyzja, która 26 lat temu wydawała się tragiczna i dramatyczna, wielowymiarowa, dziś jest objaśniana jako jednoznaczna. Decyzja, która wtedy podzieliła naród – dziś okazuje się powszechnie potępiona. W telewizji bryluje dr Dudek, który zapewnia, że w grudniu 1981 r. nie było żadnej groźby inwazji sowieckiej.
Ci, którzy wtedy odebrali stan wojenny z ulgą i gotowi byli wybaczyć Jaruzelskiemu jego ofiary – dzisiaj milczą. Autorom Powstania, które kosztowało dziesiątki tysięcy istnień ludzkich, stawia się pomniki i muzea. Autorzy stanu wojennego, którzy podobne powstanie własnymi rękoma stłumili w zarodku, będą mieli proces. Gdyby dopuścili do sowieckiej interwencji i krew popłynęła strumieniami – byliby dziś uznani za bohaterów. Proces Jaruzelskiego i innych ma zacząć się w styczniu. Gdyby stan wojenny był TYLKO próbą utrzymania się reżimu u władzy – byłby samym złem. Ale ponieważ władza ówczesna pochodziła z nadania radzieckiego, przypieczętowanego w Jałcie, Sierpień nie był wewnętrzną sprawą Polski. I na tym polega komplikacja.
Kilka dni temu (8 grudnia) w „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł historyka, prof. Pawła Machcewicza, pt. „Interwencja – ostatni atut”. Waszyngton – czytamy – nie był przygotowany na stan wojenny, ponieważ liczył się z interwencją sowiecką.
Znaczenie miała też pamięć o stłumieniu przez wojska Układu Warszawskiego w 1968 r. praskiej wiosny. Taki właśnie sposób zdławienia ruchu wolnościowego w innym satelickim kraju wydawał się amerykańskim politykom i analitykom oczywistością.
I dalej, rozważając rozmaite scenariusze, Machcewicz pisze:
… w przypadku zaostrzania się polskiego kryzysu, pogłębiania się chaosu, groźby wybuchu wojny domowej lub przejęcia władzy przez ‘Solidarność’ radzieckie kierownictwo mogło zdecydować się na wprowadzenie wojsk do Polski niezależnie od wszystkich niekorzystnych konsekwencji politycznych i gospodarczych. Tak jak to uczyniono w sierpniu 1968 r. w odniesieniu do Czechosłowacji.
Nikt rozsądny nie mógł wówczas zaprzeczać, że istniała groźba inwazji radzieckiej. „Wejdą – nie wejdą?” – oto było pytanie. Dlatego Jaruzelski nie miał dobrego wyjścia. Mógł albo przyłączyć się do „Solidarności” i ryzykować wojnę ZSRR, albo wyręczyć Moskwę i stłumić powstanie w Polsce znacznie mniejszym kosztem krwi polskiej, niż mogli to uczynić radzieccy. Gdy w grę wchodziła obrona imperium, krwi nie żałowali. Opinie PP. Dudka i Szczygły oraz obecną politykę historyczną uważam za uproszczone.