Wyszło Szczygło z worka
Fot. Adam Borowy / REPORTER
„Banda durniów, która strzela do cywilów” – tak były minister Obrony w rządzie PiS, Aleksander Szczygło, określił żołnierzy, którzy jemu podlegali. Co prawda była to wypowiedź prywatna, nie do mikrofonu, ale dobrze oddaje mentalność tego pana. To jeden z najbardziej bezwzględnych polityków PiS, arogancki, złośliwy, gorszy od Anny Fotygi. Ledwo zdążył objąć fotel po Sikorskim, a już nie oszczędzał swojego poprzednika. Zimny, opanowany, wykalkulowany, aż dziwne, że wymknęły mu się słowa, za które musiał przeprosić. To słowa i myślenie prymitywne, jak pomysł tego polityka, żeby muzeum Katynia umieścić naprzeciwko ambasady rosyjskiej.
Słowa pogardy, jakich użył Szczygło, nie są przypadkowe. To „głos jego pana” – Jarosława Kaczyńskiego. Ludwik Dorn, który pod względem kultury, przewyższa swojego partyjnego kolegę Szczygłę jak pułkownik – kaprala, użył ostatnio na swoim blogu określenia „komando publicystyczno – dziennikarskich przygłupów z spec-grupą z ‘Gazety Wyborczej’ na czele”. Ta pogarda dla dziennikarzy, zwłaszcza inaczej myślących, też nie jest wymysłem Ludwika Dorna. To także „głos jego pana”. Wszak lider polityków PiS mówił ostatnio znowu o niemieckim radiu RFM („radio RFN” – jak dowcipnie zauważył ktoś w Internecie) i o „Gazecie”, która nie ma na względzie interesów Polski.
Panowie z PiS nie przebierają w słowach ani w oskarżeniach. Wprowadzili do polskiej polityki język nie znany od czasów Gomułki, który pienił się ze złości na Jasieniców i Słonimskich, brutalny, pełen pogardy dla adwersarzy. Pisowcy zatruli atmosferę życia publicznego, sprowadzili ją poniżej wszelkiego poziomu. Gdyby jakiś polityk Platformy czy – nie daj Boże – LiD, określił „Fakt” lub „Dziennik” jako pismo niemieckie, gdyby mówił o „komando publicystyczno – dziennikarskim” z „Rzeczpospolitej”, która nie ma na względzie interesów polskich, to panowie Wildstein, Semka, Ziemkiewicz byliby oburzeni, nie zostawiliby na autorze takich określeń i na jego partii suchej nitki. Na szczęście politycy Platformy, ludowcy czy LiD nie mówią takim językiem.
Wypowiedź Aleksandra Szczygły nie jest wpadką, nie jest dysonansem, mieści się w chórze Prawa i Sprawiedliwości.
***
PS. Poprzedni wpis „O włos za dużo” (z Berlina, o sprzedaży aukcji obiektów poczty powstańczej) wywołał ciekawe i żywe komentarze, za które dziękuję.
„Peter” pyta, czy ustosunkuję się do tych wypowiedzi. Odpowiadam: Bardzo chętnie.
Zgadzam się z „Jarutą”, że nadal „jesteśmy chorzy na wojnę”. Gdybym nie był „chory na wojnę”, to nie widziałbym niczego złego w tym, że na aukcji w Dusseldorfie można sobie kupić dokumenty z Getta Łódzkiego czy z Powstania Warszawskiego. Nie miałbym skojarzeń na widok napisu „skup złota dentystycznego” w (moim ulubionym skądinąd) Berlinie. Mógłbym, oczywiście, milczeć, ale sądzę, że mam prawo mieć takie skojarzenia i się nimi na swoim blogu podzielić. Rozumiem też wszystkich tych, którzy nie mają podobnych skojarzeń, uważają kupno – sprzedaż poczty powstańczej w kraju dawnego okupanta za zjawisko normalne, za codzienność kolekcjonerów.
Kilka osób, m.in. „Lex”, „mw” , zwraca uwagę, że listy poczty powstańczej są własnością adresatów lub ich spadkobierców. To ciekawy trop, na który nie wpadłem. Sądzę jednak, że doręczenie tych listów jest niemożliwe, a żaden z adresatów nie miałby za złe, że pojawią się w Muzeum Powstania.
Blogowicz „Z Berlina” sugeruje, że byłbym bardziej zadowolony, gdyby właściciel zbiorów przekazał je Polsce za darmo. Owszem, byłbym. Natomiast uważam za krzywdzący zarzut, jakobym nie mógł pogodzić się z faktem, że II Wojna Światowa się skończyła i „uprawiam sentymentalną demagogię”. Wojna się skończyła i ja rzadko ją rozpamiętuję, ale coś takiego jak pamięć i refleksja się nie skończyły. Dla jednych getto, dla drugich powstanie, jeszcze dla innych wysiedlenia są ciągle żywe, mamy w pamięci miejsca obolałe. Świadectwem tego był na przykład spór o krzyże w Auschwitz. Gdyby na terenie dawnego getta postawiono wesołe miasteczko, czy sprzeciw nie byłby uzasadniony?
„toja” uważa, że mój wpis z Berlina to „temat zastępczy” i pyta ironicznie „co z wielką wizytą w Moskwie”, z której jest wyraźnie niezadowolony. Odpowiadam: Nie ma obowiązku komentowania jakiegokolwiek wydarzenia, gospodarz blogu sam wybiera temat, nie może pisać o wszystkim. Będąc w Berlinie wybrałem temat polsko – niemiecki. A wizytę w Moskwie oceniam pozytywnie, co zapewne „toja” nie zadowoli.
„Jakub” ma 25 lat i problem tożsamości. Cieszę się, Panie Jakubie, że zdaje sobie Pan sprawę z kwestii własnej tożsamości w czasach, kiedy II wojna i komunizm należą już do historii. Mogę Panu doradzić tylko jedno: czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Historia II wojny i „komunizmu”, z jaką styka się Pan na co dzień, daleko odbiega od tego, co ja pamiętam. Wiele osób mówi, że prawda musi się „ucukrować”, uleżeć, że muszą wymrzeć pokolenia uformowane w tamtych czasach. Dla mnie na przykład lektura „Strachu” Grossa jest wstrząsająca i w dużej mierze prawdziwa, a badania opinii publicznej wskazują, że znaczna większość społeczeństwa inaczej widzi tamte czasy. Wierzę, że Pan, Panie Jakubie, wyrobi sobie sąd własny, niezależny i obiektywny.
„anga” jest rozczarowana moim postem nt. aukcji w Dusseldorfie, gdyż czas powinno się respektować prawo własności i dysponowania nią. Zgoda, czy będąc w Ermitażu, British Museum lub w Pergamonie nie wolno pomyśleć jak eksponowane tam skarby tam trafiły? Czy poczta oświęcimska nadaje się do handlu? Dla mnie nie wszystko da się wyjaśnić prawem własności. Ale przyznaję, że jestem zacofany i nowe pokolenia nie będą miały skrupułów.
„Lesiu” prosi o poradę: Posiada uczciwie zdobyte zbiory, m.in. z korespondencją z obozu w Auschwitz (także z Polski międzywojennej i ze stolicy apostolskiej sprzed 1870 r.) – czy może nimi swobodnie dysponować, np. sprzedać je? Odpowiadam: Skoro takie są obyczaje kolekcjonerów, to nic na to nie poradzę. W handlu zbiorami z korespondencji międzywojennej czy watykańskiej sprzed stu lat nie widzę niczego złego. Natomiast nie potrafiłbym handlować „eksponatami” z Auschwitz.
Pozdrawiam, Pass.